Jak leukocytek Albi pokonał wirusa

Ucz swoje dziecko nowych rzeczy, czytając mu niezwykłe historie!

 


 
Autorka: Monika Buchaniewicz
 


 
W starym domu przy parku, wraz z rodzicami, babcią, dziadkiem i dwoma psami, mieszkał Karolek. Karolek był bardzo duży. Miał aż siedem lat i właśnie niedawno zaczął chodzić do szkoły. Bardzo lubił się uczyć i poznawać nowe rzeczy. I gdyby wiedział, że w środku jego ciała mieszkał młodziutki leukocytek Albi, który też lubił naukę, na pewno by się zaprzyjaźnili. Karolek jednak nie miał o tym pojęcia, bo na razie pochłaniały go zupełnie inne sprawy. Za to leukocytek doskonale znał Karolka i bardzo go lubił. Lubił też mamę Karolka. A już najbardziej lubił, kiedy wieczorem siadała na brzegu karolkowego łóżka i opowiadała bajki na dobranoc.
 
Jednak pewnego wieczoru mama nie przyszła i nie było usypiającej opowieści. Pojawił się za to tata, który próbował nucić kołysanki. Leukocytek widział, że Karolek był bardzo smutny i kołysanki wcale nie pomagały mu zasnąć. Z rozmów, które mógł usłyszeć, zrozumiał, że mama jest chora.
 
„To dlatego Karolek jest taki markotny” – pomyślał.
 
Karolek martwił się o mamę, a leukocytek martwił się o Karolka. A co będzie, jeżeli chłopiec też zachoruje? Gdzie on, leukocytek, będzie mieszkał? Co z jego rodziną i przyjaciółmi? Co się z nimi wtedy stanie?
 
„O nie” – pomyślał. „Tak nie może być, żeby Karolek zachorował. Ja, leukocytek, już tego dopilnuję. Będę jeszcze pilniej przykładał się do nauki, żeby temu zapobiec” –złożył sam przed sobą wielką obietnicę.
 
Leukocytek już teraz pilnie się uczył, ponieważ marzył o tym, żeby dostać się do Sił Obronnych Organizmu (SOO). To jednostka specjalna do walki z intruzami, bakteriami i wirusami, które próbują zdobyć dla siebie nowe tereny do zasiedlenia. Żeby jednak stać się leukorycerzem, trzeba zdać bardzo trudny egzamin oraz testy sprawnościowe z szybkości i wytrzymałości.
 
Do tej pory służba w jednostce specjalnej SOO była dziecięcym marzeniem Albiego. Chciał chodzić w błyszczącym mundurze, nosić odznaki i mieć pierwszeństwo przejazdu we wszystkich naczyniach krwionośnych. Jednym słowem pragnął prestiżu i wyróżnienia, które posiadał leukorycerz. Ale teraz sprawa wyglądała zupełnie inaczej. W jednej chwili to wszystko przestało się dla niego liczyć. Od teraz dostanie się do Sił Obronnych Organizmu zmieniło się dla leukocytka w życiową misję, którą musiał wypełnić. Na razie jednak Albi był w pierwszej klasie. Jeszcze wielu rzeczy musiał się nauczyć od rodziców i nauczycieli, by móc zostać leukorycerzem.
 
Z rozmyślań wyrwała go kołysanka śpiewana przez tatę Karolka. Oczy leukocytka zrobiły się klejące, powieki coraz cięższe, aż w końcu Albi zasnął zmęczony myśleniem o tak poważnych sprawach. Nie zdawał sobie w ogóle sprawy z tego, że już niedługo stanie oko w oko z wirusem i będzie musiał podejmować trudne decyzje.
 
Obudził się następnego dnia w bardzo dobrym nastroju. Pełen zapału zaczął szykować się do szkoły. Nauka młodych leukocytków odbywała się pod czujnym okiem doświadczonych leukorycerzy – takich, którzy brali udział w niejednej walce. Jak oni potrafili opowiadać o przeżytych przygodach! W klasie panowała taka cisza, że można było usłyszeć, jak napinają się mięśnie w ścianach naczyń krwionośnych, gdy serce wyrzuca z siebie kolejną porcję krwi. Nawet dzwonek na koniec lekcji nie wywoływał w uczniach żadnej reakcji. Siedzieli w bezruchu, dopóki nie usłyszeli zakończenia opowiadanej historii.
 
Nie wszystko w szkole było jednak takie ciekawe. Albi nie lubił na przykład geometrii. Te wszystkie kwadraty, prostokąty i trójkąty ciągle mu się myliły.
 
“Po co to komu potrzebne” – myślał czasami. „Do niczego mi się to w życiu nie przyda.”
 
A już najbardziej nie lubił, kiedy musieli rysować poszczególne figury. Dobrze, że siedział w jednej ławce z Bianką. Bianka była mistrzynią geometrii i zawsze mu wszystko cierpliwie tłumaczyła.
 
– Albiś, kwadrat ma równe boki – szeptała zaglądając mu przez ramię.
 
Nazywała go tak zdrobniale, bo przyjaźnili się od zawsze. Urodzili się tego samego dnia, razem chodzili do przedszkola, a teraz do szkoły.
 
Dziś jednak w szkole nie było tak samo jak zwykle. Już na pierwszej lekcji dowiedzieli się, że Karolek w nocy został zaatakowany przez wirusa.
 
– O nie! Tak szybko? – zmartwił się Albi. – Przecież jeszcze nie zdążyłem się wszystkiego nauczyć. Jak go będę bronił?
 
Czuł się jak wtedy, gdy nie zdążył przygotować się do sprawdzianu ze znajomości bakterii. Sporo wtedy wiedział, ale sporo, to jednak nie wszystko. A leukorycerz nie może sobie pozwolić na braki w wykształceniu. Przecież od niego zależy czyjeś zdrowie, a być może i życie.
 
Lekcje skończyły się szybciej, a dodatkowe zajęcia zostały odwołane. Uczniowie wrócili do domów i mieli dużo czasu na zabawę. Nikt jednak nie miał na nią ochoty. Wyczuwało się wszędzie drażniące napięcie, które odbierało chęć do działania. Leukocytek poszedł spać w kiepskim nastroju, a następnego dnia obudził się w jeszcze gorszym. W drodze do szkoły musiał bardzo uważać, bo ruch był większy niż zwykle. Przez naczynia krwionośne raz za razem przejeżdżały pojazdy uprzywilejowane. Albi stanął rozmarzony. Żeby tak móc jeździć takim cudeńkiem w tym błyszczącym mundurze… Oczyma wyobraźni widział już siebie za kierownicą jednej z tych mknących kapsuł.
 
Piiiiiiip! Przeraźliwy pisk przerwał jego rozmyślania.
 
– Uważaj jak chodzisz – zgromił go czyjś niski głos.– Mało brakowało i bym cię potrącił. I zamiast jechać na linię walki, musiałbym Cię zawieźć do lekarza.
 
Leukocytek przeprosił i uskoczył na bok. Tak się rozmarzył, że nie zauważył, kiedy wyszedł na środek tętnicy.
 
„Rzeczywiście mało brakowało” – pomyślał.
 
Zerknął na zegarek i rzucił się biegiem. Za trzy minuty miały zacząć się lekcje. A Albi bardzo, ale to bardzo nie lubił się spóźniać. Kiedy wpadł zdyszany do klasy, wszyscy już siedzieli w ławkach i czekali na początek zajęć. Tyle że nie przyszedł do tej pory żaden nauczyciel. Gdyby to był dzień jak każdy inny, to leukocytki rozmawiałby ze sobą wesoło. Ale dziś nikomu nie było do śmiechu. Wszyscy czuli, że temperatura wewnątrz ciała Karolka wzrosła. To oznaczało tylko jedno: pierwsze uderzenie we wroga nie przyniosło wygranej i szykowała się dłuższa walka.
 
W tym momencie drzwi do klasy się otworzyły i wszedł leukodyrektor.
 
– Dzień dobry – powiedział lekko nieobecnym głosem. – Dzisiaj nie będzie lekcji. Wszyscy nauczyciele zostali wezwani do Centrum Dowodzenia i będą brali udział w walce. Bardzo was proszę, byście spokojnie wrócili do domów i czekali na powrót rodziców. Liczę na to, że nie będziecie do tego czasu rozrabiać – dodał po chwili.
 
Właściwie nie musiał tego mówić. Żaden leukouczeń nie myślał w tej chwili o psoceniu. Posłusznie spakowali książki i zaczęli wychodzić ze szkoły.
 
Albi bardzo, ale to bardzo chciał pomóc w walce z wirusem, ale leukodyrektor się na to nie zgodził.
 
– Jesteś jeszcze za mały. Brakuje Ci wiedzy i doświadczenia. Dopiero gdy skończysz drugą klasę, będziesz gotowy do pomocy. Na razie zmykaj do domu.
 
W głowie Leukocytka kłębiła się cała chmara myśli. Przecież obiecał sobie, że ochroni Karolka, że jego chłopiec będzie bezpieczny, bo on stanie na straży jego zdrowia. No ale jest za mały, jeszcze nie wszystko umie, będzie zawadzał w walkach. A może jednak się przyda? To prawda, że nie wszystko wie, ale za to jest bardzo szybki i może mógłby przekazywać informacje pomiędzy walczącymi oddziałami. Gdyby…
 
– Idziesz? –jego rozważania przerwał głos Bianki. – Jesteśmy ostatni, wszyscy już dawno wyszli.
 
– Tak, tak – odparł wyrwany ze swoich rozmyślań Albi. – A może… – dodał po chwili.
 
Bianka znała przyjaciela na tyle długo, że domyśliła się od razu, co planował.
 
– Nie ma mowy – powiedziała zdecydowanie.
 
– No coś ty – żachnął się Albi – podejdziemy tylko troszeczkę, tak, żeby tylko zobaczyć. Nie jesteś ciekawa, jak wygląda taki wirus w rzeczywistości?
 
– Jestem ciekawa. Ale nie jestem pewna, czy to jest dobry pomysł – odpowiedziała Bianka.
 
– Dobry, dobry – szybko potwierdził Albi, aby przyjaciółka się nie rozmyśliła.
 
– Ok – przytaknęła. – Ale zobaczymy z daleka i wracamy do domów.
 
Leukocytka zżerała ciekawość, jak wygląda prawdziwa bitwa. Do tej pory czytał tylko w książkach do historii o dzielnych leukorycerzach, którzy pokonali wroga w Bitwie pod Wątrobą, albo zastawili udaną zasadzkę w walkach o Twierdzę „Lewe Płuco”. „Taka okazja nie może mi przejść koło nosa”. – Myślał podekscytowany.
 
– Podejdziemy tylko kawałek, żeby przez chwilę poczuć atmosferę walki i wracamy” – powiedział głośno.
 
Zamiast więc skręcić do domu, poszli w kierunku, w którym zmierzały kapsuły leukorycerzy. Kiedy wychylili się zza zakrętu tętnicy, zobaczyli oddział leukocytów, który otoczył dużego wirusa. Albi i Bianka byli zaskoczeni. Nie spodziewali się, że znajdą się tak blisko wroga. Zastygli w bezruchu nie chcąc zwrócić na siebie uwagi. Odział Sił Obronnych Organizmu miał przewagę liczebną nad wirusem, a mimo to nie udawało im się go obezwładnić. Sytuacja wydawała się patowa, aż do momentu, gdy wirusowi udało się zwalić z nóg dwóch najbliższych leukorycerzy. Kolejni, którzy stali obok, potknęli się i przewrócili na kolejnych. Oddział, który do tej pory utrzymywał wzorowy szyk bojowy, przwrócił się jak domino. I chociaż leukorycerze szybko się pozbierali, to wirus wykorzystał ten moment nieuwagi i przedarł się przez linię obrońców.
 
– Za nim! – wrzasnął z całych sił leukocytek. – Ucieka w stronę żołądka!
 
Niestety stał za daleko od leukorycerzy i nikt nie usłyszał jego krzyków. Poczuł za to wewnątrz swojego ciała, że musi coś zrobić. Nieznana mu wcześniej siła zmuszała go do przebierania nogami coraz szybciej i szybciej. Nie mógł dłużej ustać w miejscu i zaczął biec za wirusem.
 
– Co ty robisz?! – usłyszał za sobą krzyk Bianki, ale nie zdążył już jej odpowiedzieć.
 
Biegł najszybciej jak tylko potrafił, a ponieważ był młodym i silnym leukocytem, udało mu się dogonić wielkiego wirusa. Wskoczył mu na plecy i z całych sił zaczął okładać go pięściami. Och, jaki był na niego zły za chorobę Karolka i jego mamy! W każde uderzenie wkładał całą swoją złość, która wzbierała w nim od pierwszego wieczoru bez mamusiowej bajki na dobranoc. Kiedy trochę ochłonął, objął wirusa rękami i nogami, próbując opóźnić jego ucieczkę. Z ciała wroga wystawały liczne wypustki, które wciskały się w brzuch Albiego, a które utrudniały jego zadanie. Leukocytek ze zdziwieniem zauważył, że przypominają mu kształty, które poznawał podczas lekcji geometrii.
 
„Może jednak ta nauka się do czegoś w życiu przydaje” – przemknęło mu przez myśl, ale nie miał czasu się nad tym dłużej zastanowić, bo próbował utrzymać się na plecach wirusa.
 
Cały czas liczył, że leukorycerze wkrótce przybędą z odsieczą. Do tego czasu jego leukocytkowym obowiązkiem jest unieruchomienie wirusa i uniemożliwienie mu ucieczki. Próbował więc utrzymać się na jego plecach, ale wróg był większy, silniejszy i wił się na wszystkie możliwe sposoby tak długo, aż udało mu się zrzucić Albiego i uciec.
 
Leukocytek siedział na brzegu małego naczynia krwionośnego zmęczony i bardzo smutny.
 
„Leukodyrektor miał rację” – myślał. „Jestem za mały, żeby pomagać”. – I zrobił się jeszcze smutniejszy niż wcześniej.
 
W tym momencie poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Obrócił się zaskoczony. To była Bianka.
 
– Ale szybko biegłeś! Myślałam, że już cię nie dogonię – wysapała zdyszana. – Jaki masz czas w testach szybkościowych? Jesteś chyba najszybszym leukocytem z naszej klasy – mówiła podekscytowana.
 
–5 sekund w tętnicach i 7 sekund w żyłach na standardowym dystansie –odpowiedział dumnie Albi. Zrobiło mi się bardzo miło, że Bianka doceniła tempo, w jakim biegł. – Ale i tak mi uciekł – dodał zrezygnowany.
 
– Ale byłeś odważny! Ja na widok tego wirusa zamarłam i nie wiedziałam co robić – przekonywała go przyjaciółka.
 
– Ja też nie wiedziałem, co robić. Ale poczułem w środku ciała coś dziwnego. To coś jakby mnie rozgrzewało i zachęcało do działania. Nagle moje nogi zaczęły się szybko poruszać i wystartowałem. Nie wiem, co ja sobie wcześniej myślałem. Że sam jeden pokonam wirusa? Przecież ja jestem jeszcze dzieckiem! – powiedział Albi i łzy pociekły mu po policzku.
 
– Chodź do domu – zaproponowała Bianka podając mu chusteczkę, by mógł wytrzeć buzię. – Odprowadzę cię.
 
Leukocytek po powrocie zamknął się w swoim pokoju i wyszedł dopiero po południu, kiedy rodzice wrócili z pracy. Nikomu jednak nie opowiedział o swojej przygodzie. Jeszcze mama z tatą by się martwili, że mogło mu się coś stać, a on tego bardzo nie chciał. Wieczorem jednak zaczęło się z nim dziać coś dziwnego. Albi poczuł, że w środku coś go gniecie i to coś ciągle się powiększało. Myślał, że zaraz mu przejdzie, ale po kilkunastu minutach już nie mógł dalej udawać, że wszystko jest w porządku. Działo się z nim coś złego.
 
„Czy to przez to spotkanie z wirusem?” – pomyślał. „Trzeba było od razu wszystko opowiedzieć mamie albo tacie” – skarcił sam siebie.
 
Poszedł więc do salonu i pokazał rodzicom dziwny guz na swoim ciele. To coś w środku powiększyło się bowiem do tego stopnia, że wyglądało, jakby leukocytek miał pod skórą małą piłkę. Rodzice usiedli z wrażenia. Wyglądali, jakby wiedzieli, co to jest.
 
– Opowiedz nam o wszystkim, co się dziś wydarzyło – poprosił tata.
 
– No więc… – zaczął opowieść Albi – rano wstałem i umyłem zęby, a potem zjadłem śniadanie i wyszedłem do szkoły. Następnie…
 
Tu przerwał, bo przypomniał sobie, że przecież rano zrobił jeszcze jedną rzecz. Wziął z kuchennej szafki ciasteczka, które mama miała schowane na wizyty nieplanowanych gości. No i jak tu teraz się do tego przyznać? Zjadł wszystkie, zanim znalazł się w połowie drogi do szkoły. Trochę przeskrobał i miał tego świadomość.
 
„No trudno” – pomyślał. „Trzeba ponieść konsekwencje swojego łakomstwa. To może przecież mieć znaczenie w tej całej sytuacji”.
 
Kontynuował więc swoją opowieść nie omijając żadnego szczegółu. Jednak ku jego zdziwieniu rodziców nie zainteresowały zjedzone ciastka. Leukocytek wyraźnie widział, że czekali na dalszą część historii. I rzeczywiście. Bardzo się ożywili, gdy opowiadał o tym, jak wskoczył na wirusa. Przez chwilę szeptali coś między sobą, a potem głośno powiedzieli:
 
– Jedziemy do siedziby Sił Obronnych Organizmu.
 
Albiś prawie spadł z krzesła z wrażenia. Zawsze chciał się tam dostać, przecież to jego marzenie. Ale już po chwili zmarkotniał. W takim stanie nie będzie mógł przejść testów sprawnościowych. No i nie skończył jeszcze szkoły, chociaż poza geometrią uczył się bardzo dobrze. Więc po co rodzice go tam zabierają?
 
„Nie powinni pojechać ze mną do lekarza?” – pomyślał.
 
Kiedy dojechali na miejsce, tata szepnął coś na ucho strażnikowi. Ten szybko chwycił za telefon i do kogoś zadzwonił, ale leukocytek nie słyszał ani słowa z tej rozmowy. Za to już po chwili przybiegł jeden z leukorycerzy i poprosił Albiego i jego rodziców, by poszli za nim.
 
„Ciekawe, dokąd idziemy?” – zastanawiał się leukocytek.
 
Przemieszczali się długim korytarzem mijając drzwi z tabliczkami, na których umieszczone były dziwne napisy. Większości z nich Albi nie rozumiał. No bo co to jest „Sala ćwiczeń taktycznych”? Albo “Kantyna”? Nie zdążył się jednak o to zapytać, bo nagle stanęli przed kolejnym strażnikiem, który szybko powiedział:
 
– Generał was oczekuje.
 
– Generał? – zapytał zaskoczony Albi. – Naprawdę zobaczę generała?
 
– Tak, czeka już na ciebie – potwierdził strażnik.
 
Leukocytkowi nogi ugięły się z wrażenia. Nie wiedział, czy ma się cieszyć z tego, że go zobaczy, czy też martwić tym, że dostanie od niego jakąś karę za to, co dzisiaj zrobił.
 
– Dzień dobry – przywitał się grzecznie, kiedy już weszli do pokoju, w którym przy wielkim biurku siedział generał.
 
– Witaj Albi – odpowiedział generał i uśmiechnął się szeroko.
 
Albiego zbiło to z tropu. Nic już z tego wszystkiego nie rozumiał. Trochę dziś przeskrobał: zabrał ciastka z szafki, a potem nie wrócił od razu do domu, tylko poszedł oglądać walkę z wirusem. No i skończyło się wszystko tak, jak się skończyło. Teraz źle się czuł, a w środku jego ciała pojawiło się to coś obcego. Mama, która zwykle się denerwuje, kiedy podjada za dużo słodyczy, dzisiaj nie powiedziała o tym ani słowa. A teraz generał uśmiecha się do niego, jakby był jakimś bohaterem.
 
– Co my tu mamy? – zapytał bardziej siebie niż Albiego generał. – Popatrzmy…
 
Leukocytek stanął w bezruchu, bo generał zaczął go bardzo dokładnie oglądać i naciskać guza, który mu tak niespodziewanie dziś wyrósł.
 
– Tak, wszystko się zgadza i chyba jest już gotowe – powiedział do rodziców. – Potrzebuję państwa zgody na zabieg i możemy zaczynać.
 
– Oczywiście, zgadzamy się – powiedział tata i odetchnął z ulgą. – Tak bardzo się bałem, że będą komplikacje.
 
– Jaki zabieg? Jakie komplikacje? O czym wy mówicie? – przestraszył się nie na żarty leukocytek.
 
– Już ci wszystko wyjaśniamy – odpowiedział spokojnie generał. – Jak wiesz, my, leukocyty tworzymy jeden z oddziałów Sił Obronnych Organizmu. Nasza rola polega na tym, że rozpoznajemy bakterie lub wirusy i tworzymy broń, która jest przeciwko nim skierowana. Na każdego intruza jest ona inna i w tym tkwi jej niezwykła skuteczność. Ta broń to przeciwciała.
 
– Przeciwdziała? – zapytał zdziwiony Albi. Próbował przypomnieć sobie, czy słyszał o czymś podobnym. Chyba widział takie zagadnienie w programie drugiej klasy.
 
– Przeciwdziała! – zaśmiał się generał. – Można tak powiedzieć, bo przeciwciało to takie nasze działo na wirusa. Pamiętasz, jak wskoczyłeś mu na plecy i jak ci się jego wypustki wgniotły w brzuch?
 
Leukocytek aż wzdrygnął się na wspomnienie tego momentu, To było bardzo nieprzyjemne i pamiętał to dokładnie.
 
– Pamiętam. Odcisnął mi się na brzuchu kwadrat – powiedział bardzo zadowolony z faktu, że zapamiętał nazwę figury geometrycznej.
 
– To był jego antygen – wytłumaczył mu generał. – To taki specjalny znak, po którym możemy rozpoznawać, czy spotkana komórka to wróg, czy przyjaciel. I jeśli mamy do czynienia z nieprzyjacielem, to możemy na podstawie tego antygenu wyprodukować przeciwciało. To specjalna, supertajna broń do walki z konkretnym wirusem lub bakterią. W całym organizmie tylko my, leukorycerze, potrafimy coś takiego zrobić.
 
– Czyli to coś, co wyrosło mi w brzuchu, to było przeciwciało? – zapytał Albi, który powoli zaczynał rozumieć, co się wydarzyło.
 
– Tak – potwierdził generał. – To przeciwciało. Ten wirus zaatakował nas po raz pierwszy. Nikt nie potrafił się do niego zbliżyć na tyle długo, by odczytać jego antygen. A jest on inny od tych, które znaliśmy do tej pory. Tobie pierwszemu się to udało. Teraz możemy wyprodukować setki albo i tysiące takich przeciwciał, które pomogą nam pozbyć się tego wirusa.
 
– Ale w takim razie… – zapytał po chwili Albi – dlaczego nigdy w książkach do historii nie czytałem o tym, by któremuś z leukorycerzy wyrastało na brzuchu coś takiego jak mi?
 
– Bo leukorycerze są od ciebie starsi. Pamiętasz, jak leukodyrektor powiedział ci, że jesteś jeszcze za mały, żeby pomagać? Twoje ciało jeszcze nie jest gotowe do produkowania przeciwciał. Dlatego tak źle się czujesz i potrzebujesz pomocy. Dorosły leukocyt czuje łaskotanie, kiedy odczytuje antygen – powiedział tata i się roześmiał. – Przepraszam – szybko dodał – przypomniało mi się, jak połaskotał mnie kiedyś wirus świnki ze szczepionki – to mówiąc złapał się za lewy bok i próbował się uspokoić.
 
Do leukocytka zaczęła docierać waga dzisiejszego pościgu za wirusem. Dzięki niemu, Albiemu, wygrają trwającą z wirusem wojnę i jego Karolek będzie zdrowy. Udało mu się dotrzymać obietnicy i to zanim wstąpił do Sił Obronnych Organizmu. Miał ochotę skakać z radości, ale tkwiące jeszcze w brzuchu przeciwciało skutecznie mu to na razie uniemożliwiało.
 
– To możemy już je wyciągnąć? – zapytał przestępując z nogi na nogę. Bardzo mu się spieszyło.
 
– Już się tym zajmujemy – powiedział generał. – A ty w międzyczasie pomyśl, jak możemy ci się odwdzięczyć.
 
– Odwdzięczyć się? – zapytał z niedowierzaniem Albi.
 
– Tak – potwierdził z uśmiechem generał.
 
Leukocytkowi zaświeciły się oczy. Wiedział już, o co poprosi. Przecież zawsze marzył o tym, żeby jak najszybciej stać się leukorycerzem.
 
– A mogę przychodzić tu po lekcjach i brać udział w szkoleniach…? – zapytał z nadzieją w głosie.
 
– Masz to zagwarantowane! – powiedział generał.
 
– Tylko żeby woda sodowa nie uderzyła Ci do głowy – zaśmiał się tata.
 
Leukocytek był tak szczęśliwy, że nie miał czasu zastanawiać się, jak ta woda sodowa mogłaby dostać się do jego głowy.
 
Tymczasem produkcja przeciwciał ruszyła pełną parą. Leukorycerze dostarczali je wszędzie tam, gdzie toczyły się walki z wirusem. Oddziały wroga zostały zmuszone do oddania zdobytych terenów, aż w końcu wycofały się całkowicie. Karolek z każdym dniem czuł się coraz lepiej. Mama Karolka także wyzdrowiała i znowu siadała na brzegu karolkowego łóżka snując wieczorne opowieści. A przeciwciało wyprodukowane przez leukocytka trafiło do Wielkiej Księgi Przeciwciał, w której zapisana była historia wszystkich walk o zdrowie Karolka. 
 


 

O autorce:

 
Monika Buchaniewicz – mama, która odważyła się uczyć dzieci w domu, i która żałuje, że tak długo podejmowała tę decyzję. Pisze bloga MojaEdukacjaDomowa.pl fascynuje się copywritingiem (PaniOdPisania.pl) i hodowlą psów (Corgi.pl). Zawodowo testuje oprogramowanie komputerowe, a w domu jej cierpliwość i opanowanie testuje czwórka nastolatków.