Darmowe fragmenty wszystkich bajek

Mądre bajki edukacyjne dla dzieci

 


 

1. „O żółwiku, który miał na imię Tak”

 
Wiek: dla dzieci 3+
 
Temat: rozwijanie wyobraźni
 
Idea przewodnia: mały krok w dobrą stronę może mieć wielkie konsekwencje
 

Mam na imię Tak i jestem żółwiem. Znajome mrówki mówią, że jestem ogromny. Gawrony latające nad naszym miasteczkiem, że jestem maleńki. A jaki jestem naprawdę? Taki jak ty: w sam raz!

 
Pobierz darmowy fragment tej bajki
 


 

2. „Jak Scepan stał się Szczepanem”

 
Wiek: dla dzieci 4+
 
Temat: kreatywne rozwiązywanie problemów
 
Idea przewodnia: żyj tak, żeby po spotkaniu z tobą ludzie odchodzili choć trochę szczęśliwsi
 

Mam prawie pięć lat. Właściwie to cztery i pół. Ale czuję się tak, jakbym miał pięć lat. Mam tatę, mamę, brata i siostrę. Tata jest super. Mama jest super. Brat ma prawie trzy lata i wiadomo: jest super. A siostra dopiero uczy się siadać i wiem, że niedługo też będzie super.

 

Przeczytaj początek tej bajki

BAJKA

 
Jesteś już? To usiądź wygodnie.
 
Jak pewnie wiesz, nazywam się Szczepan.
 
Przepraszam, nie nazywam się tak.
 
Tak mam na imię.
 
Zaczekaj…
 
– Szczepcio, chodź na chwilę!
 
To moja mama. Muszę iść. Ale zaraz wrócę.
 
– Juuuuż lecę, mamo…!
 
 
Dobra, jestem, musiałem posprzątać swój pokój. Jak ma się tyle zabawek co ja, to sprzątanie zajmuje naprawdę sporo czasu.
 
A właśnie…
 
Czy twoje zabawki też same uciekają z półek, skrzyń, pudełek i szuflad, a potem, kiedy nikt nie patrzy, biegają sobie po całym pokoju?
 
Moje tak robią codziennie.
 
Dlatego mama stale mówi, że mam w pokoju straszny bałagan.
 
Mama chyba przesadza.
 
Nigdy nie przestraszyłem się bałaganu.
 
Mama to co innego. Raz weszła do mojego pokoju i krzyknęła tak, jakby zobaczyła ducha.
 
Okazało się, że to nie był żaden duch.
 
Po prostu weszła do pokoju boso i stanęła na klocku.
 
Aj… to musiało boleć…
 
 
Przepraszam, na czym skończyłem?
 
Już wiem!
 
 
***
 
 
Mam prawie pięć lat. Właściwie to cztery i pół. Ale czuję się tak, jakbym miał pięć lat.
 
Mam tatę, mamę, brata i siostrę.
 
Tata jest super. Mama jest super. Brat ma prawie trzy lata i wiadomo: jest super.
 
A siostra dopiero uczy się siadać i wiem, że niedługo też będzie super.
 
 
Mama stale mi powtarza, że jestem wspaniałym chłopcem, ale ja w to nie wierzę.
 
Jestem mniejszy niż inni, chudszy niż inni, słabszy niż inni i choruję częściej niż inni.
 
W dodatku noszę okulary z grubymi szkłami, a jak się zdenerwuję, to zamiast sz – mówię s, zamiast cz – mówię c, a zamiast rz – mówię z.
 
 
Przez cztery lata, trzy miesiące, dwa dni i jedną godzinę żyłem sobie spokojnie w domu, który stoi za miastem.
 
Czasami biegałem po ogrodzie, bawiłem się z bratem i rozśmieszałem siostrę.
 
Czasami biegałem z siostrą, bawiłem się w ogrodzie i rozśmieszałem brata.
 
A czasami biegałem z bratem, bawiłem się z siostrą i rozśmieszałem… ogród.
 
Naprawdę!
 
 
Rozśmieszałem wszystkich jego mieszkańców.
 
Rozśmieszałem wróble, które siedziały na rynnie i od rana do nocy kłóciły się o wszystko, nawet o to, że stale się kłócą, zamiast robić coś pożytecznego.
 
Rozśmieszałem podwórkowe koty, które spotykały się pod wierzbą płaczącą, żeby omówić to i tamto.
 
Rozśmieszałem ślimaki, które wychodziły po deszczu, żeby poślizgać się po trawie, a zdarzyło mi się nawet parę razy rozśmieszyć pszczoły, które przylatywały całą bandą od sąsiada, żeby najeść się u nas kwiatowego nektaru.
 
I powiem ci, że pszczoły nie mają chyba poczucia humoru, bo czasami mnie żądliły.
 
Ale przylatują tu często, bo kwiatów mamy tak dużo, że tata mówi, że moglibyśmy założyć kwiaciarnię.
 
 
***
 
 
Niestety, od kilku dni jest inaczej.
 
Od kilku dni chodzę do przedszkola.
 
W mojej grupie jest dużo dzieci, ale żadne z nich nie chce się ze mną bawić.
 
Mówią, że jestem nowy. Albo że jestem inny. Poza tym – nic do mnie nie mówią.
 
Pytają tylko czasem, skąd się wziąłem i jak właściwie mam na imię: Szczepan czy Scepan.
 
Wszyscy tam się znają, bo chodzą do przedszkola od roku albo dwóch.
 
Znają się i mają swoje sprawy. Mówią, że to są ich sprawy, a nie moje.
 
Dlatego nie chcę tam chodzić.
 
 
Niestety, mama i tata mają inne zdanie.
 
Zdanie młodszego brata się nie liczy.
 
A zdania siostry nikt nigdy nie słyszał.
 
 
***
 
 
Zaraz wyjdę z domu i znowu pójdę do przedszkola.
 
Czekaj, mama mnie woła.
 
– Szczepcio…!
 
Nie lubię, kiedy tak do mnie mówi.
 
– Szczepek!
 
Tak nie lubię jeszcze bardziej.
 
– Szczep!
 
A tak nie lubię najbardziej, bo szczep kojarzy mi się z…
 
– Już idę, mamo.
 
– Ubierz się i poczekaj pod bramą. Wezmę tylko coś z twojego pokoju.
 
– Dobra.
 
 
No to już wiesz, jak to wygląda. Muszę lecieć. Strasznie chciałbym, że już było popołudnie. Byłbym już z powrotem w domu.
 
 
– Szczepan, chodź, idziemy. Pojedziemy autem, bo jest już późno.
 
– Dobrze, mamo…
 
 
Mam nadzieję, że auto nie zapali (tak jak kiedyś) i nie pojedziemy do przedszkola.
 
Wtedy mama powie, że niestety muszę zostać w domu, a ja zrobię smutną minę, że jest mi przykro.
 
 
– Jesteś gotowy?
 
– Tak.
 
– No to chodź, wskakuj, jedziemy!
 
 
Nie mam innego wyjścia, wskakuję. Muszę tylko poprawić fotelik i zapiąć pas.
 
 
– Szczepan, coś nie mogę zapalić.
 
– Naprawdę?
 
– Spróbuję jeszcze raz.
 
– Ale po co?
 
– Może się uda.
 
– To pewnie akumutator, mamo.
 
– Akumulator.
 
– Taka duża bateria.
 
– Mówi się akumulator, nie akumutator.
 
– Czyli zepsuł się, tak?
 
– Spróbuję jeszcze raz… Jest!
 
 
Co za pech, udało się. To auto jest za dobre. Może kiedyś się zestarzeje, zardzewieje i popsuje, ale na razie niestety działa.
 
 
– Szczepcio, a wziąłeś…
 
– Wziąłem.
 
– A zabrałeś…
 
– Zabrałem.
 
– A…
 
– Mam wszystko, mamo.
 
– Zuch z ciebie!
 
 
Jedziemy. Jedziemy. Jedziemy. Szybciej, szybciej, coraz szybciej i… teraz wolniej. Coraz wolniej. Stop. Stoimy. Super!
 
 
– No nie, patrz, jaki korek!
 
– Wiadomo, poniedziałek.
 
– Jakoś w inne dni nie ma korków.
 
– Szkoda, że tydzień nie składa się z poniedziałków, sobót i niedziel…
 
– Co mówisz, Szczepcio?
 
– Nic, nic.
 
– A może wysiadłbyś tutaj i poszedł dalej sam?
 
– Mamo, przecież to niebezpieczne!
 
– Masz rację. Trudno, stoimy.
 
– Jak trzeba, to trzeba.
 
– A jak tam w przedszkolu, lepiej czy…?
 
– No.
 
– O, patrz, korek znika!
 
– Zaraz będzie czerwone światło, mamo, jedź wolniej.
 
– Masz rację. Aaa… zapomniałam. Dziś przyjdę godzinę później, bo wypadło mi spotkanie w pracy.
 
– Godzinę??
 
– Góra półtorej, może dwie, ale będę chciała przyjechać jak najszybciej.
 
 
Szkoda, że nie widzisz teraz mojej miny. Chociaż właściwie dobrze, że jej nie widzisz. Zwłaszcza tych błyszczących kropelek, które świecą się w moich oczach.
 
 
– O, już jesteśmy. Wyskakuj i leć, mój supermenie!
 
– Lecę, mamo. Pa…
 
– Albo nie, pójdziemy razem. Z tego wszystkiego zapomniałam, że mam dla ciebie prezent.
 
– Prezent?
 
 
Szkoda, że nie widzisz teraz mojej miny. Mama wie, jak robić niespodzianki!
 
 
– Chodź do szatni. Dam ci go w szatni.
 
– Ale tak przy wszystkich?
 
– Nic się nie bój!
 
 
Też tak masz, że jak ktoś ci mówi „nic się nie bój”, to zaczynasz się naprawdę bać?
 
 
– Będzie dobrze!
 
 
Też tak masz, że jak ktoś ci mówi „będzie dobrze”, to czujesz, że wcale tak nie będzie?
 
 
– Cześć, Szczepan i dzień dobry pani.
 
A, to jakiś chłopak z mojej grupy. On jeden jest chyba w porządku.
 
– Pani jest mamą Szczepana?
 
– Dzień dobry, tak jestem jego mamą. Szczepcio, przywitaj się z kolegą.
 
– Ceś… Cześć.
 
– Cześć, Szczepan! To na razie, idę do sali.
 
 
***
 
 
– Bardzo miły chłopiec i jaki grzeczny, prawda?
 
– No.
 
– Też byś tak mógł czasem…
 
– A co z tym prezentem?
 
– Ten chłopiec bawi się z tobą, kochanie?
 
– Nie.
 
– Właśnie, prezent. Byłabym zapomniała.
 
 
Nie wiem, co to za prezent. Urodziny miałem dawno, a do imienin jeszcze pół roku. Widzę tylko, że mama sięga teraz do torebki. Coś z niej wyciąga. No nie… to nie może być to! Przyniosła z domu moją starą ciężarówkę, takie małe plastikowe autko. I jeszcze wzięła Pana Scepana, czyli takiego plastikowego ludzika, którego wsadzałem do kabiny auta i bawiłem się, że wozimy razem różne rzeczy. To strasznie stara zabawka. Dostałem ją, jak byłem mały.
 
 
– Mamo… weź… schowaj, bo wszyscy patrzą.
 
– To jest prezent dla ciebie, ale muszę ci coś jeszcze powiedzieć.
 
– Tak przy wszystkich?
 
– Nie, na ucho.
 
Zaraz się zacznie. Akurat teraz wszyscy tu są. Nie mają nic innego do roboty?
 
– Co chcesz mi powiedzieć?
 
– Zbliż się, powiem ci do ucha.
 
 
Przysuwam się do mamy. Zaczynam słuchać. Szkoda, że nie widzisz teraz mojej twarzy. Robi się czerwona jak zawstydzony burak. Mama mówi mi coś dziwnego. Bardzo dziwnego. To coś tak dziwnego, że…
 
 
– Naprawdę, mamo?
 
– Naprawdę, Szczepciu. Po to wzięłam te dwie zabawki.
 
– I to pomoże? Będą się ze mną bawić?
 
– To zawsze pomaga.
 
– A nie będą się ze mnie śmiać?
 
– Nie będą.
 
– Na pewno?
 
– Może przez chwilę. Na samym początku.
 
– A potem już nie?
 
– Potem stanie się coś…
 
– Co?
 
– Sam zobaczysz! Pa, Szczepciu, bądź grzeczny! Wrócę trochę później. Wiesz, muszę zostać w pracy.
 
– Pa, mamo…
 
 
(koniec darmowego fragmentu)
 


 
CO BĘDZIE DALEJ?
 
Szczepan znowu pójdzie do przedszkola.
 
Dzieci nadal nie będą chciały się z nim bawić.
 
Chłopiec nie będzie więc miał nic do stracenia.
 
Postanowi wypróbować pomysł swojej mamy.
 
Wyciągnie dwie zabawki, położy je na stoliku i…
 
 
 
© Maciej Wojtas

 


 

3. „Pajączki z górskiej łączki”

 
Wiek: dla dzieci 7+
 
Temat: podstawy matematyki, fizyki i chemii
 
Idea przewodnia: nauka przedmiotów ścisłych może być naprawdę zabawna
 

Na końcu świata, tam, gdzie ocean ma smak słonych paluszków, do których ktoś dodał za dużo soli, a za mało paluszków, pływała sobie okrągła wyspa. Na brzegu wyspy drzemały trzy wielkie góry. W połowie najwyższej z nich leżała kwiecista łąka. A na środku tej łąki falowała dzika trawa. Była długa i bujna jak włosy kogoś, kto nigdy nie był u fryzjera.

 

Przeczytaj początek tej bajki

BAJKA

 
Na końcu świata, tam, gdzie ocean ma smak słonych paluszków, do których ktoś dodał za dużo soli, a za mało paluszków, pływała sobie okrągła wyspa.
 
Na brzegu wyspy drzemały trzy wielkie góry. W połowie najwyższej z nich leżała kwiecista łąka. A na środku tej łąki falowała dzika trawa. Była długa i bujna jak włosy kogoś, kto nigdy nie był u fryzjera.
 
W tym zielonym gąszczu przed wiekami zatrzymał się szary kamień, który pewnej nocy, zamiast jak zwykle tkwić przyczepiony do skały, oderwał się od szczytu góry i stoczył się w dół.
 
Pod tym kamieniem, który rankiem był zimny jak głaz, w południe niedotykalny jak ciasto świeżo wyjęte z piekarnika, a wieczorem przyjemny jak puchowa kamizelka, którą zakłada się w pośpiechu, żeby wyjść z domu i zeskrobać lód z szyb w samochodzie, żyły sobie pajączki o długich nogach i krótkich imionach.
 
Wszystkie były ze sobą spokrewnione, ponieważ były rodzeństwem, braćmi i siostrami.
 
 
Najważniejszym z nich był Popo. Dlaczego był najważniejszy? Tego nie wiadomo. Podobno kiedyś powiedział coś wyjątkowo mądrego i od tamtej pory każdy liczył się już z jego zdaniem.
 
Popo miał tak na imię, bo każdego dnia, kiedy tylko nadarzała się jakaś okazja, odkładał ją delikatnie na potem, mówiąc:
 
„Teraz? Powinienem to zrobić właśnie teraz? A mogę później? Albo najlepiej – potem?”.
 
 
Jego młodsza siostra, Boba, stale się ze wszystkiego tłumaczyła: „Bo ja myślałam, że… bo ja właściwie nie chciałam, bo to nie ja zrobiłam”.
 
 
Z kolei Coco nigdy nie wierzył własnym oczom: „Co, co, co? Że co? Co to, to nie! To niemożliwe”.
 
 
Dodo zawsze wiedział, co jest do czego: „To jest do tego. Do tego, czyli do wszystkiego. A mądre pająki wiedzą, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego”.
 
 
Hoho przez cały rok żył na uboczu, ale w grudniu wcielał się w pajączkowego Mikołaja: „Ho, ho, ho, ho, ho, ho… czy są tu jakieś grzeczne pajączki? A mniej grzeczne? Też nie? A są tu w ogóle jakieś pajączki?”.
 
 
Ioio przechwalał się wszystkim, że jest karetką pogotowia: „Io-io-io-io! Proszę zejść mi z drogi, spieszę się! Wiozę połamanego pajączka do szpitala pod grubym dębem”.
 
 
Jojo najpierw się odchudzał, potem rzucał się łapczywie na jedzenie, znowu się odchudzał i znowu jadł. I tak w koło Macieju.
 
 
Koko robił sobie żarty ze wszystkiego. Najbardziej lubił udawać kurę znoszącą jajka: „Koooo… ko ko ko koooo…”.
 
 
Lola była artystką. Kiedy nikt nie patrzył, nuciła pod nosem różne melodie jak prawdziwa śpiewaczka operowa: „Lolololo! Lalala! Trolololo! Tralalala!”.
 
 
Nona często zachwycała się różnymi drobiazgami i uwielbiała słowa na literę „n”: „No, no… To nnn… naprawdę niezwykłe, nnn… niesamowite, nnn… niepowtarzalne!”.
 
 
Jej młodszy brat, Oooo, był do niej podobny, choć on nie mógł wyjść z podziwu praktycznie przez cały czas. Wszystko robiło na nim piorunujące wrażenie. Patrzył na coś, otwierał szeroko buzię i wzdychał: „Oooo… ooo… ooo…”.
 
 
Najmłodsza była Tota. Ona zawsze wiedziała, gdzie leży problem i jak znaleźć rozwiązanie: „To? Phi… To proste. To ma być tak i tak. I kropka”.
 
 
***
 
 
Była druga połowa września. Niebo lśniło wszystkimi odcieniami błękitu. Słońce rozpieszczało mieszkańców wyspy swoim błogim ciepłem. A wietrzyk często robił sobie wolne i znikał za horyzontem. Podobno baraszkował gdzieś daleko z morskimi falami.
 
Długonogie pajączki były zajęte nicnierobieniem.
 
 
Boba przestała się tłumaczyć z czegokolwiek. Zamiast tego wylegiwała się na kamieniu i liczyła przelatujące ptaki.
 
 
Coco znowu zaczął wierzyć własnym oczom. Wszystkim razem i każdemu z osobna.
 
 
Dodo nadal wiedział, co jest do czego. Teraz powtarzał w kółko, że taka pogoda jest wprost idealna do leniuchowania.
 
 
Hoho przesypiał całe noce i budził się dopiero przed obiadem. Mówił, że zbiera siły przed zimowym rozdawaniem prezentów.
 
 
Ioio odpoczywał, czekając na wezwanie od jakiegoś pacjenta.
 
 
Jojo przestał się odchudzać i rzucać się na jedzenie.
 
 
Koko, który wystrzelał się właśnie ze wszystkich dowcipów, powoli zaczynał rozglądać się za nowymi żartami.
 
 
Lola chwilowo zamilkła. Przestała śpiewać swoje „lolololo”. Stwierdziła, że musi oszczędzać gardło przed czekającymi ją koncertami.
 
 
Nona i Oooo nadal podziwiali świat, ale tym razem nie ruszali się z miejsca. Siedzieli na łące i przyglądali się wędrówce słońca po niebie. Zastanawiali się, gdzie słońce znika wieczorem i skąd przychodzi o świcie.
 
 
A Tota sennym głosem mówiła czasem do siebie: „Tak, dokładnie wiem gdzie leży problem. I niech sobie tam leży”.
 
 
Pajączki cieszyły się życiem. Z zazdrością patrzyły na swoich maleńkich kuzynów, którzy beztrosko latali na niekończących się, długich nitkach i bawili się w coś, co ludzie nazywali babim latem.
 
I nagle najstarszy z całego rodzeństwa, Popo, który zawsze wszystko odkładał na potem, skoczył na równe nogi i zawołał:
 
 
– Musimy coś zrobić! I to już!
 
– Ale czemu? I czemu już, a nie potem? – zdziwił się Oooo.
 
– Bo jeśli nic zaraz nie zrobimy, to skończymy tak jak nasi rodzice.
 
– Co, co? Że co? O co chodzi? – zapytał nieprzytomnie Coco.
 
– Za mało wiemy o świecie. Za mało wiemy o ludziach. Za mało wiemy o tym, co ludzie robią i o czym myślą. To dlatego nasi rodzice zginęli. Weszli raz do jednego ludzkiego domu, a potem wpadli do wielkiego, pustego, białego jeziora, które tam było. Nie wiedzieli, że to pułapka.
 
– Myślę, że to musiała być wanna – wyjaśnił Dodo, który z całego rodzeństwa zawsze był najbardziej poinformowany i doskonale wiedział, co do czego służy.
 
– Być może… – odparł Popo – Być może tak to się nazywa, ale to dziś nie ma już żadnego znaczenia.
 
– Więc jaki masz plan, braciszku? – wtrąciła nieśmiało Nona.
 
– Spójrzcie tam, widzicie ten drewniany budynek? To szkoła, czyli takie miejsce, do którego ludzie wysyłają swoje dzieci, żeby nauczyły się różnych rzeczy. I my też tam musimy zacząć chodzić.
 
– Tylko po co? – zapytał poważnie jak nigdy Koko.
 
– Żeby dowiedzieć się jak najwięcej. Żeby żyć lepiej, mądrzej. Żeby przetrwać. Z was wszystkich jestem najstarszy i muszę się wami opiekować.
 
– Skąd wiesz, że ludzie wiedzą więcej niż my? – zapytał Dodo.
 
– Wszystko, czego nie stworzyła przyroda, zbudowali ludzie. Żadne zwierzę na świecie nie potrafi tego, co potrafią ludzie. My wiemy sporo, ale oni wiedzą chyba wszystko – wyjaśnił spokojnie Popo.
 
– To kiedy ruszamy? – wtrąciła się Tota.
 
– Jutro rano.
 
– Jutro rano? To wcale nie jest śmieszne… – próbował zaprotestować Koko.
 
– Jutro rano zaczniemy coś, co zmieni nasze życie na zawsze. Wypocznijcie, bo jutro czeka nas wielka wyprawa.
 
 
(koniec darmowego fragmentu)
 


 
CO BĘDZIE DALEJ?
 
Pajączki pierwszy raz pójdą do szkoły.
 
Będą szukać tam najlepszego miejsca dla siebie.
 
Nauczycielka wejdzie do klasy.
 
Zacznie się lekcja i…
 
 
 
© Maciej Wojtas | www.Wojtas.Academy

 


 

4. „Nieon i Nieona”

 
Wiek: dla dzieci 7+
 
Temat: nauka wzmacniania wiary w siebie
 
Idea przewodnia: odkrywanie swoich talentów
 

Pierwszego dnia szkoły dzieci z klasy pierwszej weszły do świeżo wyremontowanej sali. W powietrzu unosiły się jeszcze zapachy żółtej farby do ścian, niebieskiego płynu do mycia szyb i białej pasty do polerowania drewnianej podłogi. Ale przede wszystkim unosił się tam zapach nieznanej przygody.

 

Przeczytaj początek tej bajki

BAJKA

 
Pierwszy dzień szkoły to poważna sprawa.
 
Nie jesteś już przedszkolakiem.
 
Nie chodzisz już do zerówki.
 
Jesteś uczniem albo uczennicą.
 
Pierwszoklasistą albo pierwszoklasistką.
 
Brzmi nieźle, prawda?
 
 
***
 
 
Pierwszego dnia szkoły dzieci z klasy pierwszej weszły do świeżo wyremontowanej sali.
 
W powietrzu unosiły się jeszcze zapachy żółtej farby do ścian, niebieskiego płynu do mycia szyb i białej pasty do polerowania drewnianej podłogi.
 
Ale przede wszystkim unosił się tam zapach nieznanej przygody.
 
Żadne z dzieci nie wiedziało, co czeka je w tym roku i czym tak właściwie jest pierwsza klasa.
 
Wiedziały tylko, że od tej pory nie będą już bawić się zabawkami, tylko siedzieć na krzesełkach przez całe 45 minut.
 
Wiedziały też, że rytm ich szkolnego życia będą od teraz wyznaczać dzwonki oznaczające przerwę lub jej koniec.
 
 
***
 
 
Do sali weszła młoda kobieta. Uśmiechnęła się łagodnie, rozejrzała dookoła i powiedziała:
 
– Dzień dobry wszystkim! Mam na imię Basia i będę waszą wychowawczynią, czyli taką najważniejszą nauczycielką. Jeszcze raz: dzień dobry wszystkim!
 
– Dzień dobry… – odezwały się nieśmiało dzieci.
 
– Usiądźcie. Zaraz sprawdzę, kto dziś jest, a kogo nie ma. A przy okazji poznam was trochę.
 
 
Nauczycielka zaczęła wyczytywać kolejne nazwiska. Każde dziecko najpierw opowiadało coś o sobie, a potem odpowiadało na różne pytania.
 
W pewnym momencie wzrok pani Basi spoczął na chłopcu, który siedział na najlepszym miejscu w całej sali: w drugim rzędzie obok dużego okna, przez które było widać rzekę opływającą teren szkoły od zachodu.
 
– Masz na imię Michał, prawda? – zapytała nauczycielka.
 
– Tak, proszę pani, ale rodzice mówią na mnie Nieon.
 
– Nieon? O, to ciekawe. Nie wiedziałam, że jest takie imię.
 
– Ja też nie, proszę pani.
 
– Ale jest takie imię, prawda?
 
– Nie ma.
 
– To dlaczego tak na ciebie mówią?
 
– Nie wiem. Rodzice często mówią: „nie, on się do tego nie nadaje” albo „nie, on sobie z tym nie poradzi”, albo „nie, on nie ma o tym pojęcia”. Wszystko, co mówią, zaczynają od: „nie, on coś tam, coś tam”. Więc wychodzi na to, że mam chyba na imię Nieon.
 
 
Nagle jedna z dziewczynek siedzących dwie ławki dalej podniosła rękę:
 
– Na mnie też tak mówią!
 
– A jak masz na imię? – zapytała nauczycielka.
 
– Marcelina.
 
– I mówisz, Marcelinko, że rodzice mówią na ciebie „Nieon”?
 
– No… prawie. Mówią na mnie Nieona.
 
– Ale dlaczego, moje dziecko? Przecież nie ma chyba takiego imienia, prawda?
 
– „Nie, ona powinna zostać w domu, to nie dla niej” albo „Nie, ona ma dopiero 7 lat, nic jeszcze nie wie o życiu”, albo „Nie, ona tego nie zrozumie, jest jeszcze dzieckiem” – zaczęła wymieniać dziewczynka.
 
 
Michał aż podskoczył na swoim krześle, kiedy usłyszał słowa Marceliny.
 
– Myślałem, że tylko do mnie tak mówią!
 
 
Chłopiec chciał coś jeszcze dodać, ale w tym samym momencie rozbrzmiał sygnał dzwonka. Wszystkie dzieci wybiegły z sali na korytarz, żeby rozprostować nogi, coś zjeść i porozmawiać ze swoimi nowymi koleżankami i kolegami. Rozpoczęła się przerwa.
 
Marcelina podeszła do Michała:
 
– Naprawdę mówią na ciebie Nieon?
 
– A na ciebie Nieona?
 
– No, czasem! – roześmiała się dziewczynka.
 
– A ja cię chyba skądś znam… Mieszkasz w tym bloku z takim wielkim słoneczkiem namalowanym na jednej ścianie? – zaczął zastanawiać się jej nowy kolega.
 
– Tak, tak. Dokładnie tam.
 
– W pierwszej klatce?
 
– Tak…
 
– Na czwartym piętrze?
 
– Skąd wiesz?
 
– Bo ja też tam mieszkam.
 
– A więc to ty jesteś tym nowym sąsiadem?
 
– Mieszkamy tam od tygodnia. Przeprowadziliśmy się, bo tata dostał tu pracę. Mama w sumie też.
 
– Aaaa… więc będziemy sąsiadami?
 
– Już jesteśmy. Od tygodnia, ale tak naprawdę to od wczoraj, bo wcześniej nie było jeszcze mebli, więc nie mogliśmy tam spać.
 
– Fajnie!
 
– No.
 
– A masz rodzeństwo?
 
– Nie, a ty?
 
– Też nie. Ale mam psa, chociaż wolałbym siostrę albo dwie.
 
– A ja mam rybki w takim wielkim akwarium.
 
– Suuuper! Zawsze chciałam mieć akwarium, ale rodzice…
 
– Wiem: „Nie, ona jest za mała, żeby opiekować się zwierzętami, całe akwarium będzie na mojej głowie”.
 
– Skąd wiedziałeś?
 
– Jak to, skąd? Jestem Nieon! – parsknął ze śmiechu Michał.
 
 
***
 
 
Bzzzzzz… Dzzzzzzz… Bzzzzz… Dzzz…
 
 
Szkolny dzwonek znowu zadźwięczał. Przerwa się skończyła. Dzieci były zaskoczone, że trwała tak krótko. Nawet nie zdążyły porozmawiać o tym i o tamtym, a już trzeba było wracać do sali.
 
– Pokażesz mi kiedyś to akwarium? – szepnęła Marcelina do Michała, zanim usiadła na swoim miejscu.
 
– Pewnie! Przyjdziesz dziś do mnie?
 
– A mogę?
 
– Jasne, że tak!
 
– Super! To przyjdę!
 
 
***
 
 
Marcelina dotrzymała słowa. Po obiedzie przyszła do mieszkania Michała. Przywitała się z jego tatą, który akurat w tym tygodniu pracował zdalnie, na komputerze. Mama chłopca miała wrócić niedługo ze szpitala, z porannej zmiany.
 
– Pokażesz mi to akwarium? – zapytała zniecierpliwiona dziewczynka.
 
– Pewnie, chodź za mną.
 
 
Dzieci weszły do pokoju. Marcelina oniemiała z zachwytu. Akwarium było naprawdę ogromne. A przynajmniej takie sprawiało wrażenie, bo kiedy podeszła bliżej, okazało się, że jest co prawda wysokie i szerokie, ale nie jest zbyt głębokie. Nie mogło takie być, bo gdyby było, to podłoga mieszkania nie wytrzymałaby takiego ciężaru wody.
 
– Hej, a widziałeś to? Z jedną rybką jest… coś nie tak…
 
– Widziałem, widziałem. Nie wiem, co się z nią dzieje. To była moja ulubiona rybka…
 
– Wygląda tak, jakby odpadały jej srebrne łuski.
 
– To pewnie jakaś choroba.
 
 
Dziewczynka zaczęła się bacznie przyglądać dziwnej rybce.
 
– Czekaj, czekaj… ale… ona chyba nie jest chora!
 
– Nie? Przecież odpada jej skóra i w ogóle.
 
– Ona się… zmienia!
 
– Jak to?
 
– Spójrz, jak pływa. Jak zupełnie zdrowa ryba! O, teraz podpłynęła do jedzenia, normalnie sobie je: mniam, mniam, chrum, chrum, chrum. I znowu sobie pływa.
 
– To w co się zmienia? Mama mówi, że to pewnie jakaś choroba skóry. Jest pielęgniarką, zna się na tym.
 
– Gdyby to była choroba skóry, to rybka miałaby pod spodem takie czerwone plamy.
 
– Skąd wiesz?
 
– Miałam kiedyś takie dziwne kropki na rękach.
 
– Aaaa…
 
– Mówię ci, twoja rybka zmienia się w…
 
– W co?
 
– W złotą rybkę!
 
– Serio…? – Michałowi aż zakręciło się w głowie.
 
– Widzisz tutaj, tam, gdzie ma skrzela, takie małe błyszczące coś?
 
– Widzę.
 
– Niedługo cała będzie taka złota.
 
– Złota… Ooo…
 
 
***
 
 
Następnego dnia w szkole Michał podszedł do Marceliny i szepnął jej coś do ucha. Dziewczynka aż podskoczyła, kiedy to usłyszała. Kiedy zauważył to Dawid, największy rozrabiaka w klasie, krzyknął na cały głos:
 
– Narzeczona para, Michał i Barbara, narzeczona para, Michał i Barbara!
 
– Sam jesteś Barbara! – odpowiedziała mu Marcelina, pukając palcem w czoło.
 
– Cicho! – syknął na niego Michał – Nie wiesz, o co chodzi.
 
– Jak to nie wiem? Przecież widzę! Narzeczona para, narzeczona para! Michał i nie Barbara, Michał tralalala!
 
– Michał, daj mu spokój. Gdyby tylko znał naszą tajemnicę, to… – wtrąciła się Marcelina, mrugając okiem do swojego blokowego sąsiada.
 
– Narzeczona para, narzeczo… na pa… – zamilkł na chwilę Dawid – Co? Tajemnicę? Jaką tajemnicę? O co chodzi? – dopytywał się bez skutku.
 
– To wielka tajemnica. Nie możemy ci jej zdradzić – powiedział poważnie Michał.
 
– Nie, on nie może się o niczym dowiedzieć! – zaśmiała się Marcelina. Nie zauważyła, że tym zdaniem niechcący sprawiła, że kolejne dziecko z jej klasy stało się „Nieonem”.
 
 
***
 
 
Jeszcze tego samego dnia, po południu, Marcelina wybrała się do mieszkania Michała.
 
– I jak tam nasza rybka? – zapytała, zdejmując buty.
 
– Miałaś rację, ona naprawdę się zmienia! Robi się coraz bardziej złota! – zawołał podekscytowany Michał.
 
Dziewczynka stanęła przed akwarium i zaczęła uważnie przypatrywać się pływającemu zwierzątku, które dziś faktycznie błyszczało o wiele bardziej niż wczoraj.
 
– Niesamowite… Myślałam, że to niemożliwe, ale ona jest coraz piękniejsza…
 
– Nooo…
 
– A jeśli ona naprawdę będzie…
 
– … spełniać życzenia?
 
– Tak.
 
– Myślisz, że to możliwe? Takie rzeczy dzieją w bajkach, a nie w naszym bloku.
 
– Zapytajmy ją!
 
Dziewczynka podeszła jeszcze bliżej i zapukała paznokciem w szybę.
 
– Hej, rybko! Jesteś złota?
 
– Przecież widać, że jest.
 
– Wiem, pytam tylko, czy jest prawdziwą złotą rybką. Taką, która spełnia trzy życzenia.
 
– Tak…
 
Chłopiec popatrzył na koleżankę.
 
– Kto powiedział „tak”?
 
– To ja… złota rybka…
 
Dzieci zaniemówiły. Michał złapał się za głowę, a Marcelina prawie przewróciła się na podłogę.
 
– Jestem prawdziwą złotą rybką, ale nie spełnię waszych trzech życzeń.
 
– Dlaczego? – zdziwił się mały właściciel wielkiego akwarium.
 
– Bo…
 
– Bo jesteś rybką jednożyczeniową? – dopytywała Marcelina.
 
– Nie, jestem normalną złotą rybką, tylko że dwa życzenia już spełniłam.
 
– Jak to? Komu? – zmartwił się Michał.
 
– Moim pierwszym życzeniem było, żeby ktoś mnie w ogóle zauważył. A drugim, żeby ktoś mnie usłyszał i zrozumiał. Spełniło się jedno i drugie. Zostało mi więc tylko jedno życzenie. Zastanów się spokojnie, czego najbardziej chcesz, czego pragniesz.
 
– A czy ja mogę o coś poprosić? – zapytała nieśmiało dziewczynka.
 
– Jeśli tylko twój kolega się na to zgodzi, to oczywiście, że tak.
 
– Michał, mogę? – Marcelina popatrzyła na chłopca błagalnym wzrokiem.
 
– Yyy… A jakie jest twoje życzenie?
 
– Chciałabym, żeby rodzice bardziej we mnie wierzyli. Żeby przestali mówić „nie, ona coś tam”.
 
– A ja chciałbym przestać się bać, że nie dam sobie rady, chciałbym przestać myśleć, że jestem „Nieonem”.
 
– Więc mamy podobne marzenia!
 
– To co robimy? Poprosimy ją o spełnienie tego życzenia?
 
– Ja bym chciała, a ty?
 
– Bardzo!
 
– No to powiedz to rybce!
 
 
Michał podszedł do akwarium. Przez chwilę nic nie mówił. Układał sobie w głowie treść ich wspólnego życzenia. Wziął głęboki oddech i zaczął rozmowę.
 
– Jesteś tam, rybko?
 
– Jestem, jestem. I czekam na życzenie.
 
– Więc Marcelina i ja chcielibyśmy…
 
– Nie musisz kończyć. Dobrze wiem, o czym marzycie.
 
– Ale na pewno wiesz? Bo my chyba nie wiemy, jak powiedzieć, o co nam chodzi… To nie jest takie proste – zmartwił się Michał.
 
– Bez obaw. Jestem tylko małą rybką, ale obserwowałam cię od dłuższego czasu. Jeszcze wtedy, kiedy mieszkaliście nad morzem. Wiem, co sprawia ci największą przykrość. Wiem, co boli ciebie i Marcelinę.
 
– W takim razie… to takie jest to nasze życzenie, to znaczy moje i Marceliny.
 
– A więc niech się spełni! – zawołała rybka, a z jej pyszczka wyleciało kilkanaście bąbelków powietrza, które wyglądały jak maleńkie, srebrne perły frunące do góry.
 
 
Dzieci popatrzyły na siebie. Zapadła cisza. Nikt nie miał odwagi pierwszy się odezwać. W końcu Marcelina nie wytrzymała:
 
– To już?
 
– Tak, już – potwierdziła złota rybka.
 
– I tyle? – zdziwił się Michał.
 
– Tak, drogie dzieci, jutro rano wszystko się zmieni.
 
– Jutro?
 
– Przepraszam, pomyliłam się. Już dziś. Wasze życzenie zacznie się spełniać już dziś wieczorem.
 
– Czyli za jakieś cztery godziny?
 
– Tak, kiedy tylko pójdziecie spać… – wyjaśniła rybka, po czym odpłynęła w stronę kępki wodnych roślin.
 
– Nie mogę się doczekać! – krzyknął Michał. Wziął głęboki oddech, przetarł ręką oczy, znowu wziął oddech, a potem potrząsnął głową z niedowierzaniem. To nie mogło dziać się naprawdę. To musiał być jakiś sen!
 
– Eee… Może odwołajmy to życzenie? – szepnęła nagle wystraszona Marcelina.
 
– Dlaczego?
 
– Ona powiedziała: „jutro wszystko się zmieni”.
 
– No i super!
 
– Wiesz, co to znaczy „wszystko”? Wszystko to naprawdę wszystko!
 
– Aaaa… – jęknął chłopiec, który w tym momencie zrozumiał, w co się wpakowali.
 
 
(koniec darmowego fragmentu)
 


 
CO BĘDZIE DALEJ?
 
Złota rybka spełni życzenie Michała i Marceliny.
 
Dzieci będą kompletnie zaskoczone tym, co się z nimi stanie.
 
 
 
© Maciej Wojtas | www.Wojtas.Academy

 


 

5. „O drzewach, które wszystko widziały, ale nikomu o tym nie powiedziały”

 
Wiek: dla dzieci 8+
 
Temat: historia Polski i świata
 
Idea przewodnia: poszukiwanie dobra, którym można obdarować innych ludzi
 

Mieli wszystko, choć nie mieli prawie nic. Jak to możliwe? Nie mieli niczego, czego można byłoby im zazdrościć. Bo czy można zazdrościć komuś samochodu, który jest tak wiekowy, że pokrywająca go rdza dawno zdążyła umrzeć ze starości? Albo domu, w którym dzień po zakończeniu remontu zaczynał się kolejny, a potem następny i tak bez końca?

 

Przeczytaj początek tej bajki

BAJKA

 
Mieli wszystko, choć nie mieli prawie nic.
 
Jak to możliwe?
 
Nie mieli niczego, czego można byłoby im zazdrościć.
 
Bo czy można zazdrościć komuś samochodu, który jest tak wiekowy, że pokrywająca go rdza dawno zdążyła umrzeć ze starości?
 
Albo domu, w którym dzień po zakończeniu remontu zaczynał się kolejny, a potem następny i tak bez końca?
 
Albo tego, że wiosną i latem trzeba wstawać o świcie, żeby wyrywać chwasty pleniące się w ogrodzie, bo inaczej warzywa nie urosną i nie będzie czego do garnka włożyć?
 
 
***
 
 
Nie mieli niczego, czego można byłoby im zazdrościć.
 
Niczego, poza jednym.
 
Poza tym, co najważniejsze.
 
Poza tym, czego każdy człowiek potrzebuje do życia.
 
Mieli siebie.
 
Na niego mówili Tatko, na nią – Mateczka.
 
Tatko i Mateczka byli rodzicami pięcioraczków: Oleńki, Uleczki, Alusi, Antosia i Leosia.
 
Ich ukochane dzieci przyszły na świat siedem lat temu.
 
Co roku tego samego dnia obchodziły urodziny.
 
Tego pięknego dnia pięć razy śpiewano im sto lat, pięć razy składano życzenia i pięć razy każde z nich dziwiło się, dlaczego dostało taki prezent, jaki dostało.
 
Bo ich rodzice byli wyjątkowo pomysłowi.
 
 
***
 
 
Jedni mówili, że ludzie ci nie mieli prawie niczego.
 
Inni, że mieli niemal wszystko.
 
To pewnie dlatego ich dom przyciągał jak magnes.
 
Przyciągał babcie, dziadków, wujków, ciocie, kuzynów i kuzynki.
 
Przyciągał bliskich bliskich, krewnych krewnych i znajomych znajomych.
 
A czasem nawet turystów, którzy przemierzając okoliczne lasy, poczuli nagle zapach specjałów przyrządzanych przez Mateczkę i koniecznie chcieli sprawdzić, skąd ten niebiański aromat może pochodzić.
 
Ich dom przyciągał wreszcie okoliczne zwierzęta, które w ich ogrodzie czuły się bezpiecznie jak nigdzie indziej.
 
To dlatego ciągnęły tam muzykalne świerszcze i utalentowane rytmiczne dzięcioły, leśne kuny i podziemne krety, płochliwe sarny i superszybkie zające, kolorowe motyle i szare wróble.
 
Każde stworzenie wiedziało, że w tym miejscu na ziemi nie tylko nikt nie zrobi im żadnej krzywdy, ale że znajdzie tam też coś smacznego do jedzenia.
 
Dom pięcioraczków był więc taką oazą, do której każdy chciał się dostać, żeby choć przez chwilę ogrzać się ciepłem emanującym z tej niezwykłej rodziny.
 
 
Tatko i Mateczka mieli małe gospodarstwo, w którym uprawiali przeróżne rośliny: od marchewki, pietruszki, buraków, porów i selerów, przez ziemniaki, pomidory i paprykę, aż po warzywa, których nazw nie znano nawet w miejscowym sklepie.
 
Jednak ich największą dumą była pasieka składająca się z kilkudziesięciu uli. To właśnie dzięki miodowi produkowanemu przez pszczoły, mieli pieniądze.
 
Nie było tego wiele, ale wystarczało na szczęśliwe, choć skromne życie.
 
 
Wieczorami Tatko siadał przy swoim biurku i rozrysowywał pomysły, które przez cały dzień przychodziły mu do głowy. Większość z nich okazywała się potem niewiele warta, ale Mateczka nieustannie go wspierała. Mówiła mu, żeby się nie poddawał. I Tatko jej słuchał. Gorąco wierzył w to, że pewnego dnia wymyśli coś, co przyniesie jego rodzinie prawdziwą fortunę.
 
 
***
 
 
Pewnego dnia stało się coś, co odmieniło ich życie na zawsze.
 
Wszystko zaczęło się rano, kiedy Tatko jak zwykle poszedł do pasieki, żeby obejrzeć, czy z ulami jest wszystko w porządku. Okazało się, że nocą do ich ogrodu włamał się jakiś zły człowiek i jeden po drugim zniszczył pszczele domy. Wszystkie, co do jednego. Co gorsza, owady… zniknęły. Nie uciekły na pobliskie drzewa, jak to pszczele roje mają w zwyczaju. One zniknęły zupełnie. W powietrzu nie było słychać brzęczenia ani jednej pary pracowitych skrzydełek.
 
 
Tatko nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Zdenerwowany pobiegł do domu i opowiedział o tym, co zastał w pasiece.
 
– Kochanie, i co my teraz zrobimy? – zapytała go Mateczka, z trudem powstrzymując łzy.
 
– Nie wiem, ale na pewno coś wymyślę! – odpowiedział jej mąż.
 
– Jak ktoś mógł nam to zrobić? Przecież nikomu nie zrobiliśmy nic złego!
 
– Nie rozumiem, dlaczego żaden pies nie zaszczekał i nie ostrzegł nas… Przecież ten złodziej musiał tu być przez dłuższy czas. Przecież pszczół nie porwali Marsjanie…
 
Tatko i Mateczka długo nie mogli dojść do siebie. Co prawda w spiżarni mieli jeszcze trochę miodu z zeszłego roku, ale taki zapas mógł wystarczyć im najwyżej na miesiąc. W jedną noc stracili jedyne źródło utrzymania. A na odbudowę pasieki nie mieli pieniędzy.
 
Nad ich dom napłynęły czarne chmury…
 
 
***
 
 
Miesiąc później w domu Tatka, Mateczki i pięcioraczków zjawiła się ciocia Małgorzata. Wszyscy mówili na nią Cioteczka Małgosia albo po prostu: Cioteczka.
 
Kobieta jak zwykle przyjechała do nich swoim czerwonym skuterem, który z tyłu, za siedzeniem, miał przymocowany duży, czarny kufer. W środku było tyle słoików z przetworami, ile tylko można było tam zmieścić.
 
Cioteczka była starszą siostrą Mateczki. Nigdy nie wyszła za mąż. Nie znalazła odpowiedniego mężczyzny, choć bardzo pragnęła założyć rodzinę. Na szczęście nie traciła czasu na zbyt długie zamartwianie się tym. Kiedy tylko na świecie pojawiły się pięcioraczki, postanowiła zacząć pomagać swojej siostrze. I robiła to na różne sposoby.
 
Raz w miesiącu przyjeżdżała skuterem i przywoziła całe kilogramy smakołyków własnej roboty. Tym razem, oprócz słoików z dżemami, kompotami i innymi frykasami, przyjechała z podwójną porcją humoru i wsparcia, którego wszyscy teraz tak bardzo potrzebowali.
 
 
Cioteczka zawołała dzieci do jadalni i poprosiła, żeby usiadły razem z nią przy stole.
 
– Więc mówicie, że miesiąc temu ktoś zniszczył pasiekę i ukradł pszczoły, tak?
 
– Tak – odpowiedziała Oleńka.
 
– I co było dalej?
 
– Tak po kolei? To było tak, że tego dnia, kiedy ktoś to zrobił, to mieliśmy zakończenie szkoły, to znaczy zerówki – zaczęła Uleczka.
 
– I poszliście do szkoły?
 
– Tak, poszliśmy z mamą i było super, bo dostaliśmy fajne nagrody! – zawołał Antoś.
 
– Fajne? Nie bardzo… Moja była jakaś dziwna… – skrzywił się Leoś.
 
– I co wydarzyło się potem?
 
– Potem wróciliśmy do domu, zaczęły się wakacje i… – wtrąciła Alusia.
 
– Zapomniałaś o kolacji – zwróciła uwagę Oleńka.
 
– Co się stało na kolacji?
 
– Zastanawialiśmy się, gdzie w tym roku pojedziemy na wakacje i tata powiedział, że chyba raczej nigdzie, bo nie mamy pieniędzy… – westchnął Leoś.
 
– A potem?
 
– Potem Leon zaczął zadawać te swoje pytania – odpowiedział Antoś.
 
– Lubię wiedzieć więcej niż inni, więc się pytam.
 
– A o co wtedy zapytałeś?
 
– O to, dlaczego na naszym drewnianym stole są takie różne kreski. Nie wiem, co było w tym pytaniu, ale tata najpierw nic nie odpowiedział, a potem nagle wstał i pobiegł do swojej pracowni, znaczy się do garażu. I długo stamtąd nie wychodził. Potem wrócił i powiedział, że musiał coś sprawdzić i gdzieś zadzwonić.
 
– A wiesz, czym są te kreski na drewnianym stole?
 
– Teraz wiem. To są słoiki.
 
– Nie słoiki, tylko słoje – poprawiła go jedna z sióstr.
 
– I te słoje tak wystraszyły waszego tatę? – roześmiała się Cioteczka.
 
– Nie, nie wystraszyły – odpowiedział Leoś – On przez te słoje wpadł na pomysł. Bo słoje, czyli te takie krzywe kreski, oznaczają każdy rok z życia drzewa. W każdym słoju jest zapisana informacja o tym, jaka była wiosna, jakie było lato, jesień i zima. I tata wpadł na pomysł, żeby…
 
– … nauczyć się to odczytywać i zostać człowiekiem, który pomaga archeologom czy jakimś naukowcom coś tam robić – dodał nagle Antoś – Ale ja miałem lepszy pomysł! Jak tata wrócił do nas, to zapytałem go, czy dałoby się zbudować taką maszynę, która potrafiłaby odczytać wszystkie informacje z tych słojów. Tata powiedział, że ma takiego znajomego, który umiałby coś takiego zrobić.
 
– I co stało się później?
 
– Tak po kolei, to tata znowu poszedł zadzwonić, a mama zaczęła nam opowiadać o tym, jak drzewa ze sobą rozmawiają – wyjaśniła dokładna jak zwykle Uleczka.
 
– To drzewa rozmawiają ze sobą? – zdziwiła się Cioteczka.
 
– Tak, robią to przez korzenie i chyba przez zapach, powietrze, czy jakoś tak…
 
– O, nie wiedziałam. A co stało się potem?
 
– Potem tata wrócił znowu do nas i powiedział, że ten jego znajomy nie ma teraz czasu, bo pomaga budować komuś jakąś rakietę, ale może przesłać tacie plany urządzenia do czytania wiadomości z drzew.
 
– Ulka, nie wiadomości, tylko informacji – sprecyzował Leoś.
 
– Chcecie powiedzieć, że Tatko wziął te plany i sam zbudował taką maszynę?
 
– No… tata jest naprawdę zdolny. Zna się na elektronice. Ta maszyna jest całkiem mała, wygląda jak aparat fotograficzny z wystającym obiektywem, a z tyłu ma ekranik. I jak tata ją zbudował, to od razu poszliśmy ją wypróbować.
 
– Jak?
 
– Zginęła nam najlepsza piłka do grania w siatkę i nie mogliśmy jej znaleźć, więc powiedzieliśmy tacie, żeby zapytał któregoś drzewa, czy wie, gdzie ta piłka może być. I… to było suuuper! – nakręcił się Antoś.
 
– Żartujecie…? – Cioteczka aż krzyknęła, choć akurat ją ciężko było czymś zaskoczyć. W swoim życiu przeczytała mnóstwo książek i wiedziała więcej niż inne kobiety w jej wieku. – Podeszliście do drzewa i co?
 
– Pierwsze drzewo w ogóle nie wiedziało, co to jest piłka. Drugie nie wiedziało, co to jest siatka. A trzecie – co to znaczy grać! – odpowiedział ze śmiechem Antoś.
 
– Czyli odczytaliście mowę drzew?
 
– Nie, po prostu na ekranie nie wyskoczyło nic, zero. Ale na szczęście czwarte drzewo, to, które rośnie najbliżej naszego boiska do siatkówki, miało informacje o piłce!
 
– Nie rozumiem. Jak ta maszyna to zrobiła?
 
– Tata też do końca tego nie wie – odpowiedziała Alusia – Mówił, że każde drzewo prowadzi taki pamiętnik. Zapisuje w swoich komórkach różne rzeczy. Okazało się, że ta maszyna potrafi działać cuda!
 
– Jakie?
 
– Na ekranie wyświetliło się, że dziewiątego dnia lata, pod wieczór, kiedy słońce schowało się za górami, to od północnej strony pień drzewa dotknęło coś miękkiego. To coś dotknęło pień z siłą lekkiego wiatru, potem przesunęło się po korze i po chwili zniknęło. I tym czymś była właśnie nasza piłka. Kiedy tata to zobaczył, to od razu zawołał mamę. Mama wpisała te informacje do komputera, a komputer obliczył siłę nacisku piłki na pień i kąt, pod jakim piłka się od niego odbiła. I w ten sposób dowiedzieliśmy się, gdzie piłka mogła wylądować.
 
– I gdzie wylądowała?
 
– Tam, gdzie w ogóle jej nie szukaliśmy.
 
– Niesamowite… niesamowite…
 
– Niesamowite było to, co stało się później. Tata już miał dzwonić do różnych naukowców, kiedy Antoś powiedział mu, żeby zaczekał, bo ma lepszy pomysł.
 
– No…! Powiedziałem tacie, że jak dołączy do archeologów, to będzie musiał z nimi jeździć po całym świecie i przez to nie będzie go w ogóle z nami w domu.
 
– A wiesz, że o tym nie pomyślałam? Brawo, chłopcze! – krzyknęła zachwycona Cioteczka.
 
– Dlatego powiedziałem mu, że z takim urządzeniem mógłby zostać najlepszym detektywem w okolicy, a nawet o wiele dalej! I że moglibyśmy jeździć razem z nim i mu pomagać.
 
– I co Tatko na to?
 
– Najpierw nie chciał, ale potem się zgodził.
 
– To kiedy zaczyna swoją nową pracę?
 
– Od jutra!
 
– Czyli jutro wasze życie się zmieni?
 
– I to jak! – wykrzyknęły razem wszystkie dzieci.
 
 
(koniec darmowego fragmentu)
 


 
CO BĘDZIE DALEJ?
 
Cała rodzina pojedzie do miasta.
 
Tatko będzie chciał tam kupić parę rzeczy do swojej nowej firmy.
 
Niestety, kiedy będą przejeżdżać przez bezludną okolicę, ich stary samochód zepsuje się.
 
W dodatku nadciągnie wielka burza…
 
 
 
© Maciej Wojtas | www.Wojtas.Academy

 


 

6. „O królu Przymiotniku i reszcie pięknych słów”

 
Wiek: dla dzieci 8+
 
Temat: gramatyka języka polskiego i języków obcych
 
Idea przewodnia: język polski jest piękny i niezwykły

Cóż to była za kraina! Rzekami płynął miód, a z kranów ciekło świeże mleko. Znudzone ryby posuwały się leniwie w stronę morza, kosztując złocistej słodyczy. Ludzie kąpali się w kryształowych wannach wypełnionych białym płynem.
Drzewa rodziły owoce przez cały rok, nawet zimą.

 

Przeczytaj początek tej bajki

BAJKA

 
Cóż to była za kraina!
 
Rzekami płynął miód, a z kranów ciekło świeże mleko.
 
Znudzone ryby posuwały się leniwie w stronę morza, kosztując złocistej słodyczy.
 
Ludzie kąpali się w kryształowych wannach wypełnionych białym płynem.
 
Drzewa rodziły owoce przez cały rok, nawet zimą.
 
Warzywa na wyścigi wyskakiwały z grządek do wiklinowych koszyków.
 
 
Pogoda była delikatna jak ptasi puch.
 
Chmury z góry przepraszały za zbyt grube krople,
 
pioruny uderzały cicho w niezamieszkane połacie terenu,
 
a wiatr skrupulatnie przestrzegał znaków z ograniczeniem prędkości.
 
 
W samym środku tej krainy stał zamek, w którym mieszkał król Przymiotnik Pierwszy Wielki ze swoją córką i całym dworem.
 
I to właśnie ten człowiek sprawił, że baśniowy raj zamienił się w piekło.
 
Jak do tego doszło?
 
 
Pewnego dnia dowiedział się od mędrca, co to znaczy być Przymiotnikiem.
 
Od razu wydał rozkaz, żeby każdy poddany, który znajdzie się w jego pobliżu, wypowiedział jedną pochwałę na jego cześć.
 
Dopisał drobnym drukiem, że pochwała musi być zupełnie nowa i że jeśli ktoś powtórzy czyjeś słowo albo powie coś negatywnego pod adresem władcy – to wyląduje w wilgotnym lochu.
 
 
Król chciał być obsypywany przymiotnikami na okrągło, dlatego codziennie wychodził z zamku na obchód swojego królestwa.
 
– „Wspaniały!”
 
– „Cudowny!”
 
– „Niezwykły!”
 
– „Zjawiskowy!”
 
Takie brylanty raz po raz leciały w jego stronę.
 
 
Czasami król zaskakiwał poddanych, pytając:
 
– A czyj jest ten najokazalszy zamek na świecie?
 
– Twój, panie!
 
– A która moja korona jest najdroższa?
 
– Ta wysadzana milionem diamentów!
 
 
Na początku było łatwo.
 
Ale w pewnym momencie ludziom zaczęło brakować pomysłów.
 
Dlatego uradzili, żeby dodać więcej mocy słowom, które już zostały wypowiedziane.
 
– „Wspanialszy niż…!”
 
– „Cudowniejszy niż…!”
 
– „Bardziej niezwykły od…!”
 
– „Bardziej zjawiskowy od…!”
 
Takie słowne fanfary towarzyszyły teraz władcy na każdym kroku.
 
Ale i te pochwały wkrótce się wyczerpały.
 
 
Ludzie sięgnęli więc po najcięższe działa.
 
Zaczęli przyozdabiać zużyte wyrazy cząstką „naj”.
 
– „Najwspanialszy!”
 
– „Najcudowniejszy!”
 
– „Najbardziej niezwykły!”
 
– „Najbardziej zjawiskowy!”
 
 
Parę miesięcy później stało się to, czego każdy się obawiał.
 
W słownikach zabrakło przymiotników, którymi można byłoby przywitać przechadzającego się króla.
 
Poddani zaczęli powoli zapełniać lochy zamczyska.
 
Nocami, zza drzwi więzienia dało się usłyszeć, co ludzie sądzą o swoim władcy:
 
– „Głupi!”
 
– „Okrutny!”
 
– „Zły!”
 
– „Podły!”
 
 
Kiedy wystrzelano tę drobną amunicję, sięgano po większy kaliber przymiotników:
 
– „Głupszy niż…!”
 
– „Okrutniejszy od…!”
 
– „Gorszy niż…!”
 
– „Bardziej podły niż…!”
 
 
Na koniec w powietrze wylatywały prawdziwe słowne bomby atomowe:
 
– „Najgłupszy!”
 
– „Najokrutniejszy!”
 
– „Najgorszy!”
 
– „Najpodlejszy!”
 
 
Mieszkańcy krainy przestali wychodzić z domów, żeby przypadkiem nie natknąć się na króla Przymiotnika Pierwszego Wielkiego.
 
Aż pewnego dnia przed zamkiem pojawił się młody rycerz.
 
Stanął pod murami i zaczął krzyczeć:
 
– Hej, ty!
 
– Do mnie mówisz, blaszany człowieku? – zdziwił się król.
 
– Do ciebie, ty taki, siaki i owaki!
 
– Że co??
 
– Przyjechałem poślubić twoją córkę.
 
– Że jak???
 
– Zdobędę jej rękę, nie mówiąc ani jej, ani tobie – ani jednego słowa! Ani pół przymiotnika!
 
– Jak masz na imię, zuchwalcze?!
 
– Nie powiem ci.
 
– Rozkazuuuu…!
 
– Sam zgadniesz, kiedy zacznę robić to, co zaplanowałem!
 
– Masz tupet! – wrzasnął Przymiotnik, nerwowo poprawiając białą perukę.
 
– Powiem ci więcej, choć miałem nic nie mówić.
 
– Nic już nie mów! Naprawdę… dość!
 
– Ludzie sami będą mnie obsypywać przymiotnikami. Twoimi przymiotnikami! A najwięcej ich wypowie do mnie twoja piękna córka! – roześmiał się nieznajomy.
 
 
(koniec darmowego fragmentu)
 


 
CO BĘDZIE DALEJ?
 
Wyjdzie na jaw, kim jest tajemniczy rycerz, który chce pokonać króla Przymiotnika.
 
 
 
© Maciej Wojtas | www.Wojtas.Academy

 


 

7. „O rekinie, który potrzebował trochę czasu do namysłu”

 
Wiek: dla dzieci 8+
 
Temat: nauka zmagania się z przeciwnościami
 
Idea przewodnia: niektóre problemy rozwiązuje upływ czasu
 

Przypływałem tam, kiedy ludzie bili się między sobą na śmierć i życie, choć zupełnie nie wiadomo, o co – i kiedy posiniaczeni od stóp do głów godzili się, obiecując solennie, że to już na pewno ostatni raz. Kiedy pływali po morzach żaglowcami popychanymi przez kapryśny wiatr, odkrywając przy tym nowe-stare światy – i kiedy siedząc w wygodnych fotelach, serfowali po falach internetu.

 

Przeczytaj początek tej bajki

BAJKA

 
Ta historia nie wydarzyłaby się, gdyby nie Ingrid i jej dobry wzrok.
 
Był rok 1505.
 
Pewnego pochmurnego, wietrznego dnia mała Ingrid i jej trochę starszy brat Ole przemierzali opustoszałą plażę otaczającą wyspę, na której ich ród mieszkał od pokoleń.
 
Nagle dziewczynka zauważyła szary kształt leżący na równie szarym tle.
 
Tym „szarym kształtem” byłem ja.
 
 
– Ole, spójrz, to chyba malutki… rekin! – zawołała Ingrid.
 
– Gdzie?
 
– Tam, takie gładkie coś, na tych kamieniach.
 
– Czekaj, zaraz sprawdzę – odpowiedział Ole, podbiegając razem z siostrą do znaleziska.
 
– No i?
 
– To rekin polarny. Mały, pewnie niedawno się urodził. Jeszcze żyje. Musiał wylądować tu przed chwilą, bo jego skóra jest wilgotna.
 
– Ale ty mądry jesteś! – zawołała z podziwem Ingrid.
 
– Wiem – potwierdził Ole, puszczając oko do siostry.
 
– I co teraz?
 
– Wezmę go i… wiesz, co zrobię… A potem zabiorę go do wioski i powiem wszystkim, że sam go upolowałem. Już sobie wyobrażam, jak będą mnie podziwiać! – rozpędzał się chłopiec.
 
– Ole, Ole, Ole… Jesteś mądry, ale czasem jak coś powiesz… Pomyśl. Jak się dowiedzą, że „dzielnie upolowałeś” tego małego, zupełnie bezbronnego rekinka, to zaczną się z ciebie śmiać. Poza tym, to niehonorowo walczyć z kimś o wiele od siebie słabszym. Dobrze mówię?
 
– Masz rację… – odpowiedział niedoszły łowca rekinów.
 
– Weźmy go lepiej i zanieśmy do wody, bo zaczął się odpływ i bez naszej pomocy zaraz umrze.
 
 
Ole z niemałym trudem wziął mnie na ręce. Choć byłem wtedy bardzo młody, to ważyłem całkiem sporo.
 
– Nie wiedziałem, że będzie taki ciężki… – stękał Ole.
 
– Musimy się pospieszyć!
 
– Przecież wiem…
 
– Może, zanim dojdziemy do wody, opowiemy mu coś, żeby nie myślał o tym wszystkim?
 
– Chcesz go czymś zająć?
 
– Tak.
 
– A może… być… zagadka? – wyszeptał mocno zmęczony już chłopiec.
 
– No pewnie!
 
– To słuchaj, rekinku. Do baru wchodzą… ksiądz, rabin i pastor…
 
– Ole, jaki pastor?
 
– Fakt.
 
– Przecież mamy dopiero 1505 rok.
 
– No to może: co to jest, nie je, nie pije, a chodzi i bije…?
 
– Za proste. Nawet ja wiem, że to zegar na wieży. Kowal Knut podobno zna kogoś, kto słyszał o człowieku, który taki zegar widział na własne oczy – przypomniała sobie Ingrid.
 
– Dobra, mam. Co to jest: po wodzie pływa, oliwa się nazywa?
 
– Wiesz, rybko, co to jest: po wodzie pływa, oliwa się nazywa? – zapytała swoim szczebiotliwym głosem dziewczynka.
 
– Hmm… Co to może być? – pomyślałem, próbując zrobić jakąś mądrą minę.
 
– To koniec. Płyń… – powiedział ostatkiem sił Ole, brodząc w zimnej wodzie po kolana.
 
– Żegnaj, rybko! – krzyknęła Ingrid.
 
 
Przemknęło mi przez głowę, że muszę ich koniecznie o coś zapytać, tylko że w tym samym momencie poczułem, że moje ciało łaskoczą już frędzelki morskich fal. Ale pomyślałem, że mogę zapytać później, bo to nie jest aż takie pilne i że przecież i tak wrócę tu za chwilę.
 
 
„Za chwilę, za chwilę, za chwilę…” – powtarzałem sobie te słowa, nurkując coraz niżej i zapadając się powoli w podwodną ciemność.
 
Musisz wiedzieć, że my, rekiny polarne, nigdy nigdzie się nie spieszymy.
 
Dla nas jedna chwila potrafi trwać bez końca.
 
Jeśli mówimy: „zrobię to za chwilę”, to może oznaczać za 5 minut albo za 5 miesięcy, albo za 5 lat.
 
 
To dlatego wróciłem w okolice tej wyspy dopiero ponad 20 lat później.
 
Na kamienistej plaży znowu bawił się jakiś chłopiec.
 
Z daleka wyglądał tak samo jak Ole.
 
 
„Przepraszam, chciałbym cię o coś zapytać, choć pewnie pomyślisz sobie, że to głupie pytanie” – powiedziałem w swoim języku, podpływając jak najbliżej brzegu.
 
Niestety, chłopiec wyglądał co prawda jak Ole, ale był jego najmłodszym synem. W dodatku nie zauważył mnie, bo był zajęty zabawą mokrymi kamykami.
 
„Masz rację, zapytam później” – pomyślałem sobie i wyruszyłem w drogę powrotną do szaroburych głębin.
 
 
***
 
 
Co 20-25 lat wracałem, żeby spróbować zadać swoje pytanie.
 
Za każdym razem na plaży spotykałem ludzi, którzy kogoś mi przypominali, ale to nigdy nie był ani ten Ole, ani ta Ingrid.
 
Przypływałem tam, kiedy ludzie bili się między sobą na śmierć i życie, choć zupełnie nie wiadomo, o co – i kiedy posiniaczeni od stóp do głów godzili się, obiecując solennie, że to już na pewno ostatni raz.
 
Kiedy pływali po morzach żaglowcami popychanymi przez kapryśny wiatr, odkrywając przy tym nowe-stare światy – i kiedy siedząc w wygodnych fotelach, serfowali po falach internetu.
 
Kiedy spacerowali po powierzchni Księżyca – i kiedy nurkowali w Rowie Mariańskim.
 
Kiedy ludzkość była górą – i kiedy staczała się na samo dno.
 
I co?
 
I nic.
 
Bez efektu.
 
 
***
 
 
Nadszedł wreszcie rok 2017.
 
Nie byłem już małą rybką.
 
Nie byłem, bo każdego roku, odkąd tylko się urodziłem, moje ciało wydłużało się o 1 centymetr.
 
Teraz mierzyłem już grubo ponad 5 metrów i – jak każda ryba – nie zamierzałem wcale przestać rosnąć!
 
Zaczynałem powoli planować kolejną wyprawę w stronę wyspy, kiedy przed oczami przepłynęło mi coś dziwnie znajomego.
 
„Czekaj, czekaj, czekaj… Niech ci się przyjrzę. Skąd ja cię…? Czy ty nie masz czasem na imię… Ole?” – pomyślałem.
 
Wokół mnie pływał jakiś wyjątkowo ciekawski płetwonurek.
 
To był
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
pra
 
prawnuk tego chłopca, który latem 1505 roku, na kamienistej plaży otaczającej wyspę, na której jego ród mieszkał od pokoleń – uratował mi życie.
 
 
„Jak dobrze, że cię widzę” – zagadnąłem go po swojemu, czyli nie wydając żadnych dźwięków. „Już dawno chciałem cię o coś ważnego zapytać. Ta zagadka: po wodzie pływa, oliwa się nazywa. Bardzo fajna. Od razu mi się spodobała. Chciałbym ją rozwiązać, ale mam jeden mały problem, który dręczy mnie od ponad 500 lat. Czy mógłbyś mi powiedzieć, co to właściwie jest ta… oliwa?”
 
 
(koniec darmowego fragmentu)
 


 
CO BĘDZIE DALEJ?
 
Rekin postanowi pomóc pewnemu człowiekowi.
 
Nie będzie wiedział, jak to zrobić, więc popłynie do swoich podwodnych przyjaciół po radę.
 
Kiedy wróci na brzeg morza, okaże się, że…
 
 
 
© Maciej Wojtas | www.Wojtas.Academy

 


 

8. „Jasiu i opowieści z zatopionego świata”

 
Wiek: dla dzieci 5+
 
Temat: geografia Polski i świata
 
Idea przewodnia: nie walcz ze złem, bo cię ono pochłonie, tylko pomnażaj dobro
 

Pewnego wrześniowego dnia, kiedy powietrze pachniało jeszcze ziemniakami zbyt długo pieczonymi w ognisku, na rękę Jasia spadła lodowata śnieżynka. Chłopiec aż podskoczył ze zdziwienia. Był przecież dopiero wrzesień i powietrze musiało jeszcze pachnieć przejrzałymi jabłkami, które zawieruszyły się w wysokiej trawie.

 

Przeczytaj początek tej bajki

BAJKA

 
Nadeszła słoneczna, sucha i kolorowa jesień.
 
3-letni Jaś od jakiegoś czasu głośno marzył o wyprawie nad morze.
 
Tata cierpliwie odpowiadał mu za każdym razem, że pojadą tam latem, kiedy zrobi się naprawdę ciepło.
 
Pewnego wrześniowego dnia, kiedy powietrze pachniało jeszcze ziemniakami zbyt długo pieczonymi w ognisku, na rękę Jasia spadła lodowata śnieżynka.
 
Chłopiec aż podskoczył ze zdziwienia.
 
Pobiegł do taty, żeby mu o tym opowiedzieć, ale ten mu nie uwierzył.
 
Był przecież dopiero wrzesień i powietrze musiało jeszcze pachnieć przejrzałymi jabłkami, które zawieruszyły się w wysokiej trawie.
 
 
Tymczasem śnieżynka istniała naprawdę.
 
Była pierwszym płatkiem, który zwiastował niezwykłe wydarzenie.
 
 
Wieczorem błękitne niebo zrobiło się pomarańczowe, potem czerwone, bordowe, fioletowe, a na koniec pokryło się szarymi chmurami, z których nocą zaczął padać śnieg.
 
Rankiem okazało się, że napadało go prawie 100 centymetrów, czyli jeden metr.
 
Tata powiedział Jasiowi, że to anomalia, czyli coś dziwnego, co normalnie nie powinno się zdarzyć.
 
Obaj dobrze wiedzieli, że był przecież wrzesień i powietrze migotało jeszcze tu i ówdzie zapachem leśnej ściółki udekorowanej wszystkimi rodzajami grzybów.
 
 
Tego dnia puszysta, metrowa warstwa śniegu powoli opadła i do wieczora skurczyła się dziesięciokrotnie.
 
Kolejnej nocy znowu jednak spadło 100 centymetrów śniegu.
 
Tata zaczął szukać łopaty, żeby usunąć biały puch przygniatający swoim ciężarem dach domu.
 
Spędził też kilka godzin, odśnieżając podjazd i drogę do ich posesji.
 
Nikt w okolicy nie wiedział jeszcze, że tak właśnie będzie od tej pory wyglądał każdy dzień każdego mieszkańca tego osiedla.
 
Nocą z nieba spadał równiutki metr śniegu, a za dnia biała pierzyna topiła się prawie do końca.
 
Tata Jasia kupił profesjonalny sprzęt do odśnieżania, ale pracy wcale nie ubywało.
 
Wręcz przeciwnie.
 
 
***
 
 
Nadeszła sroga zima, po niej przydreptała zmarznięta wiosna, a po wiośnie chłopiec miał wreszcie pojechać nad morze.
 
Ale nie pojechał, bo śnieg padał każdego dnia i nawet zwyczajne wyjście z domu do sklepu po świeże bułeczki było nie lada problemem.
 
Rodzice zaczęli poważnie zastanawiać się nad przeprowadzką w jakieś ciepłe miejsce, ale szybko okazało się, że pogoda wszędzie jest taka sama.
 
Tata zrezygnował z pracy, żeby zająć się codzienną walką z żywiołem, mama wzięła na siebie zarabianie pieniędzy, a Jaś powoli zaczynał zapominać, jak wygląda słońce.
 
Czasami zastanawiał się, czy ono w ogóle kiedykolwiek istniało, bo pamięć o nim po kawałku ulatywała z jego głowy.
 
Najgorsze jednak było to, że powoli nie było gdzie składować śniegu.
 
Wokół domu rosły białe góry usypane przez tatę, który teraz miał już prawdziwy, wielki pług.
 
 
***
 
 
Chłopiec dorósł, a jego rodzice zestarzeli się.
 
Potem ożenił się i założył rodzinę. Nadal mieszkał w domu, w którym się urodził.
 
Dzieci Jasia, do którego niektórzy zwracali się teraz „pan Jan”, pomagały mu oraz dziadkowi w sprzątaniu śniegu.
 
 
***
 
 
Tak mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem.
 
Zawsze to samo: nocą metr śniegu, a za dnia jego sprzątanie.
 
Rankiem biały puch wydawał się ogromny, a za dnia uciekało z niego powietrze, jak z przebitego balonika.
 
 
***
 
 
Jaś stał się panem Janem.
 
Został dziadkiem, a potem pradziadkiem.
 
W walce ze śniegiem pomagały mu teraz dzieci, wnuki i prawnuki.
 
Przez te lata obok domu, w którym mieszkał, zdążyły urosnąć prawdziwe śnieżne, a właściwie lodowe góry.
 
Lodowe, bo warstwa śniegu po jakimś czasie zamieniała się w twardą jak beton taflę bieli.
 
Góry były tak wysokie, że trzeba było lornetki, żeby dojrzeć u ich szczytów maleńki skrawek szarego nieba.
 
Ktoś obliczył, że mogły mieć 3, a może nawet 4 kilometry wysokości.
 
To mniej więcej tyle, ile ma lodowa pokrywa Antarktydy w najgrubszym miejscu.
 
 
***
 
 
Pewnego dnia, kiedy Jan w obecności całej rodziny zdmuchiwał 97 świeczek na torcie, stało się to, czego nikt się nie spodziewał.
 
Nocą nie spadł ani jeden płatek śniegu.
 
Rankiem niebo pobłękitniało, a w południe na dom spłynął pierwszy od 94 lat promień słońca.
 
Jan był szczęśliwy jak nigdy w życiu.
 
Nie udało mu się co prawda pojechać nad morze, ale za to… morze przywędrowało do niego.
 
Lodowe góry były przecież pełne słodkiej wody!
 
Wokół domu Jana krył się prawdziwy, choć zamarznięty ocean.
 
Na szczęście główny bohater tej historii wiedział, jak znaleźć wyjście z tej sytuacji.
 
 
(koniec darmowego fragmentu)
 


 
CO BĘDZIE DALEJ?
 
Słońce zacznie przygrzewać.
 
Śnieg, który padał tak długo, będzie powoli się topił.
 
Wszędzie przybędzie wody.
 
Będzie jej coraz więcej i więcej…
 
 
 
© Maciej Wojtas | www.Wojtas.Academy

 


 

9. „Mysikrólik, myszy i królik”

 
Wiek: dla dzieci 6+
 
Temat: podstawy biologii i astronomii
 
Idea przewodnia: odkrywanie nowych światów
 

Deszcz spadał z nieba coraz szybciej. Emea próbowała omijać kałuże. Jack opadał z sił. Pan Tosieda ocierał pot z czoła. W pewnej chwili usłyszał, jak coś uderza o przednią szybę. Odwrócił głowę, żeby sprawdzić, co to było. Nie zauważył, że w tej samej sekundzie Emea wbiega prosto pod koła jego samochodu.

 

Przeczytaj początek tej bajki

BAJKA

 
Nad miasto nasunęła się wielka chmura.
 
Zasłoniła słońce i usadowiła się zadowolona na samym środku nieba.
 
W jej puchatym wnętrzu smacznie spały miliony kropelek słodkiej wody.
 
Tylko jedna, najmniejsza z nich, chodziła zdenerwowana tam i z powrotem.
 
– Już lecimy? – pytała śpiących braci i siostry.
 
– Jeszcze nie… – odpowiadały krople przez sen.
 
– A kiedy?
 
– Powiemy ci.
 
– Dobrze… To już?
 
– Jeszcze nie
 
– A kiedy?
 
– Jeszcze czas.
 
– Ile?
 
– Trochę.
 
– A ile to jest trochę?
 
– Odrobinę i kawałek.
 
– Dobrze. A…
 
– Śpij już! – odpowiedziały chórem wszystkie krople.
 
 
***
 
 
Tymczasem 1473 metry niżej Emea, uczennica drugiej klasy, przysypiała w szkolnej ławce.
 
Spoglądała leniwym wzrokiem przez okno na miejsce, z którego zwykle startowały rakiety lecące w kosmos.
 
Dziś krzątało się tam sporo ludzi.
 
Dziewczynka obserwowała pojazd, który niedługo miał polecieć w górę, aż do gwiazd.
 
Zastanawiała się, do czego podobny jest wielki zbiornik paliwa, który leżał obok.
 
Zamknęła oczy i zatopiła się w myślach, a nauczycielka przyrody rozpoczęła lekcję:
 
– Dobrze, kochane dzieci, a teraz powiedzcie mi, do czego jest podobne to zwierzę? – zapytała nauczycielka, wyświetlając na ekranie ogromne zdjęcie.
 
– Proszę pani, a jak nazywa się to zwierzę? – zapytał chłopiec w niebieskich okularach.
 
– To jest mamut. – odpowiedziała nauczycielka.
 
– A to nie znam.
 
– Ja, ja, ja! – wyrywał się chłopiec z burzą rudych włosów na głowie.
 
– Tak? – zapytała nauczycielka.
 
– Ja chciałem powiedzieć, że też nie wiem.
 
– To może ty, Emeo? – nauczycielka wskazała palcem na dziewczynkę.
 
 
***
 
 
Emea nadal śledziła przygotowania do startu rakiety.
 
Nagle przypomniała sobie, skąd zna ten kształt zbiornika paliwa.
 
– Już wiem, to wygląda jak rozgotowana, pęknięta parówka!
 
Cała klasa wybuchnęła śmiechem, a Emea zaczerwieniła się.
 
– Oj, kochanie, widzę, że znowu bujasz w obłokach.
 
– Proszę pani, bo Emea mówi, że chce polecieć w kosmos.
 
– To bardzo piękne marzenie… – odparła nauczycielka – ale żeby je spełnić, trzeba się uczyć. Dużo uczyć.
 
 
***
 
 
W tej samej chwili pół kilometra od szkoły Emei, jej tata, czyli pan Tosieda, utknął w korku długim na 94 auta.
 
Jechał do domu swoim poobijanym samochodem.
 
Pojazd od dawna wymagał remontu, ale tata nigdy nie miał na to czasu.
 
Obok kierownicy, na zakurzonej, brązowej półeczce stała żółta gumowa kaczuszka z czerwonym dziobem.
 
Pan Tosieda rozmawiał z nią, kiedy miał jakiś problem do rozwiązania.
 
Wracał właśnie od weterynarza.
 
Zastanawiał się, co powiedzieć córce:
 
– „Emi, twój Puszek był bardzo chory…” – co o tym myślisz, kaczuszko?
 
Kaczka ani drgnęła.
 
– Masz rację, jak powiem Emei, że jej pies był chory, to zapyta, co mu było, a tego nawet weterynarz nie wiedział.
 
Kaczka nadal patrzyła się przed siebie błyszczącymi, czarnymi oczami.
 
– To może powiem tak: „Kochanie, czasami nasi przyjaciele odchodzą, psy, koty, rybki z akwarium…”? Nie, jak powiem, że odchodzą, to pójdzie go szukać.
 
Pan Tosieda smucił się, bo nie miał dobrych wiadomości dla swojej córki.
 
W dodatku w baku jego samochodu było prawie pusto, a do domu – jeszcze daleko.
 
 
***
 
 
11 kilometrów dalej mama Emei, czyli pani Tosieda, spacerowała nerwowo przed domem.
 
Czekała na powrót męża i córki.
 
Przeczuwała, że tego dnia wydarzy się coś ważnego.
 
Spojrzała w niebo.
 
Wystawiła palec do góry, żeby sprawdzić, skąd wieje wiatr.
 
Zauważyła, że ptaki zaczynają nerwowo przeskakiwać z gałęzi na gałąź.
 
 
***
 
 
1187 metrów wyżej ociężała chmura zaczynała powoli pękać w szwach.
 
Kropelka wody, która dopytywała „czy już”, zajęła dogodne miejsce do skoku.
 
Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie poleci na ziemię.
 
– Już?
 
– Jeszcze nie.
 
– No to kiedy?
 
– Powiemy ci, kiedy.
 
– Kiedy powiecie „kiedy”?
 
– Kiedy przyjdzie pora…
 
– Czyli kiedy?
 
– Jak przyjdzie czas.
 
– To w końcu jak przyjdzie czas czy pora?
 
– Jak przyjdzie czas na pora – zażartowała koleżanka kropelki.
 
 
***
 
 
Kropelka czekała na sygnał do skoku.
 
Emea patrzyła tęsknie przez okno.
 
A tata w żółwim tempie jechał w stronę domu.
 
 
***
 
 
Pani Tosieda rozrysowywała w myślach pomysły na to, co może się zaraz wydarzyć.
 
Była w tym prawdziwą mistrzynią.
 
Wiele razy udało się jej przewidzieć, co się stanie.
 
Nie musiała oglądać prognozy pogody.
 
Wystarczyło jej, że wyszła wieczorem przed dom, popatrzyła na chmury, obejrzała dokładnie Księżyc, posłuchała ptaków, podotykała trawy i już wiedziała, czy rano potrzebny jej będzie parasol, okulary słoneczne czy łopata do odśnieżania.
 
 
***
 
 
W tej historii jest jeszcze dwóch bohaterów.
 
Ten dobry to Mysikrólik – zielonkawy ptaszek z żółtą plamką na głowie, który po szalonej ucieczce przed bandą wróbli schował się w blaszanej rynnie starego domu.
 
Ptaki od dawna chciały go przegonić z miasta.
 
Nie lubiły, kiedy opowiadał rzeczy, które nie mieściły im się w głowach. Był młody, słaby i chorowity.
 
Kiedy jednak otwierał dziobek, wtedy przemawiał jak ktoś, kto wie wszystko, a nawet więcej.
 
Dlatego zwierzęta co chwilę wykłócały się z nim o każde słowo:
 
– Ziemia jest okrągła, przypomina kulkę, tylko taką wielką, ogrooomną! – opowiadał z przejęciem
 
– Wcale że nie!
 
– A skąd wiesz?
 
– Kto ci to powiedział?
 
– Widziałem w jednej książce i rozmawiałem z ptakami, które latają tak wysoko, że niebo jest tam zakrzywione na krawędziach, a więc nasz świat musi być kulą, tylko tak dużą, że tego nie widzimy
 
Mysikrólik schronił się w rynnie pełnej suchych liści.
 
Przez chwilę wydawało mu się, że jest bezpieczny.
 
Z tego wszystkiego nie zauważył, że chmura, która zawisła nad miastem, urosła jeszcze bardziej.
 
Przypominała potężną, ciemnogranatową gąbkę, która jest tak nasączona wodą, że wystarczy, że dotknie jej nos komara, a wszystko nagle wybuchnie.
 
I nagle we wnętrzu tego mokrego świata rozległ się cichy pisk:
 
– Słuchajcie, dłużej tak nie wytrzymam… Lecę!
 
Kropelka wody ześlizgnęła się z chmury i poleciała prosto w stronę Ziemi.
 
Za nią ruszyła następna, a potem kolejne.
 
Sto, tysiąc, milion kropel deszczu zaczęły ścigać się, która z nich będzie pierwsza na mecie.
 
 
***
 
 
Emea zerwała się z krzesła.
 
Zauważyła, że rakieta odpaliła potężne silniki, z których wydobył się pomarańczowy błysk ognia, a zaraz potem nieskończone ilości błękitnoszarego kurzu.
 
Wybiegła z klasy i pognała w dół po schodach, do wyjścia.
 
 
***
 
 
W tym samym momencie mama Emei, która zbierała płatki różowych kwiatów potrzebnych do ziołowej mikstury, poczuła zapach palącego się papieru i drewna.
 
Obróciła się i zobaczyła, że spod drzwi warsztatu taty wypełza cienka smużka dymu.
 
Pobiegła do domu po telefon.
 
 
***
 
 
Pan Tosieda wcisnął zieloną słuchawkę w swoim starym smartfonie.
 
Mama próbowała na spokojnie wytłumaczyć, co się dzieje.
 
Nigdy nie traciła głowy, była niesamowicie opanowana:
 
– Kochanie, co tam u ciebie słychać? – zapytała mama.
 
– Nic, słucham radia – odparł pan Tosieda.
 
– I co mówią?
 
– Że będzie padać.
 
– A czy w swoim warsztacie masz jakieś cenne rzeczy czy tylko bałagan?
 
– Tam są różne różności, bardzo ważne! A dlaczego pytasz? Chcesz tam posprzątać?
 
– Chciałabym, ale nie mam klucza.
 
– Ja mam klucz.
 
– To niedobrze…
 
– Dlaczego niedobrze?
 
– A kiedy będziesz w domu?
 
– Na razie stoję w korku.
 
– To niedobrze.
 
– Dlaczego?
 
– A długi ten korek?
 
– Teraz to będzie jakieś 200 samochodów.
 
– A przed tobą?
 
– Nie widzę, ale też pewnie sporo.
 
– To niedobrze.
 
– Czy coś się stało?
 
– Właściwie to nic…
 
– Czyli jednak coś się stało?
 
– Widzę tylko dym wydobywający się spod drzwi twojego warsztatu.
 
– Co?
 
– Wezwałam już straż pożarną i zabezpieczyłam to, co mogłam. Uratowałabym sama twój warsztat, ale to twierdza nie do zdobycia: stalowe drzwi, pancerne szyby w oknach…
 
– Ale straż pożarna też stoi w korku…
 
– To niedobrze.
 
– Jadę!
 
– Zrób mi zdjęcie klucza do drzwi. Skopiuję go i wydrukuję w drukarce 3D.
 
– Jasne!
 
 
Pan Tosieda zrobił to, co prosiła go żona, rozejrzał się wokół i z piskiem opon zjechał z asfaltowej drogi na trawnik.
 
Skręcił do pustego parku, a potem na podmokłe łąki.
 
Gnał tak szybko, jak tylko mógł.
 
Błoto całymi strugami wypadało spod kół, lądując na wszystkich szybach.
 
Po chwili znowu wjechał na twardą drogę.
 
Był już blisko domu.
 
 
***
 
 
Gdzieś tam w górze Mysikrólik usłyszał „łapcie go, tam jest!”, obrócił się i dojrzał na horyzoncie stado wróbli, które chciało go dopaść.
 
Zerwał się na równe nogi, rozprostował skrzydła, machnął kilka razy i wystrzelił w górę, po czym dodał gazu i poleciał prosto przed siebie, na złamanie karku.
 
 
***
 
 
W stronę domu zmierzali teraz Emea, Jack i pan Tosieda.
 
Emea biegła, ledwie łapiąc oddech.
 
Nie chciała stracić rakiety z oczu, dlatego patrzyła cały czas w górę.
 
Jack uciekał przed gniewem ptaków, walcząc z podmuchami wiatru i spadającymi kroplami wody, które uderzały go po całym małym ciele.
 
A pan Tosieda, z tego wszystkiego zapomniał włączyć wycieraczek, dlatego jechał prawie na oślep.
 
 
***
 
 
Deszcz spadał z nieba coraz szybciej.
 
Emea próbowała omijać kałuże.
 
Jack opadał z sił.
 
Pan Tosieda ocierał pot z czoła.
 
W pewnej chwili usłyszał, jak coś uderza o przednią szybę.
 
Odwrócił głowę, żeby sprawdzić, co to było.
 
Nie zauważył, że w tej samej sekundzie Emea wbiega prosto pod koła jego samochodu.
 
W ostatnim momencie zahamował, ale jego córeczka potknęła się i przewróciła na ziemię…
 
 
(koniec darmowego fragmentu)
 


 
CO BĘDZIE DALEJ?
 
Emea wyjdzie cało z wypadku.
 
Przypadkowo zobaczy, że na trawniku przed domem leży maleńki ptak.
 
To będzie mysikrólik Jack, który nie zauważył przejeżdżającego samochodu i uderzył w jego przednią szybę.
 
Dziewczynka weźmie Jacka do ręki i…
 
 
 
© Maciej Wojtas | www.Wojtas.Academy

 


 

10. „Wszystko przez ten zegar”

 
Wiek: dla dzieci 7+
 
Temat: zachęta do odważnego szukania nowych rozwiązań
 
Idea przewodnia: nigdy nie jest za późno na to, żeby naprawić błędy z przeszłości
 

Ta historia wydarzyła się dawno temu w pewnym małym mieście, które z każdej strony otoczone było wąskimi pasami pól pszenicy.
 
Wiosną pola te tryskały świeżą zielenią, latem chwaliły się złotymi kłosami, jesienią szarzały zmęczone całoroczną pracą, a zimą smacznie chrapały pod grubą kołdrą białego puchu.

 

Przeczytaj początek tej bajki

BAJKA

 
Ta historia wydarzyła się dawno temu w pewnym małym mieście, które z każdej strony otoczone było wąskimi pasami pól pszenicy.
 
Wiosną pola te tryskały świeżą zielenią, latem chwaliły się złotymi kłosami, jesienią szarzały zmęczone całoroczną pracą, a zimą smacznie chrapały pod grubą kołdrą białego puchu.
 
W tamtych czasach dni ciągnęły się jak miesiące, a tygodnie jak całe lata.
 
Minuty biegły wolniej niż dziś, a sekundy nie pędziły tak na złamanie karku, jak robią to teraz.
 
Ludzie żyli w swoim tempie, nie spiesząc się nie wiadomo gdzie.
 
– Wpadnę do ciebie jutro albo… kiedyś tam, dobrze? – mówił ktoś.
 
– Nie ma problemu. Zaczekam tyle, ile będzie trzeba – odpowiadał ktoś inny.
 
 
Wielu mieszkańców musiało mocno zadzierać głowę, żeby dostrzec czubek ratuszowej wieży i dowiedzieć się, która dokładnie jest godzina.
 
Wszystko dlatego, że zegarki noszone na ręce były tam wtedy prawdziwą rzadkością.
 
Posiadali je nieliczni, głównie najbogatsi mieszczanie, choć nie tylko oni.
 
Miał go na przykład ubogi Zygmunt, tata małego Szymona i mąż pięknej Jadwigi.
 
 
Zygmunt codziennie rano wychodził do pracy.
 
Nie miał do niej daleko.
 
Można powiedzieć, że właściwie mieszkał tam, gdzie pracował.
 
Tuż po śniadaniu robił dosłownie parę kroków i rozpoczynał mozolną wspinaczkę po kamiennych schodach, które wiły się jak wąsy młodych pędów winogron i wdrapywał się na sam szczyt ratuszowej wieży.
 
Kiedy docierał na górę, schylał się, opierając dłonie na kolanach i z trudem łapał oddech.
 
Zamykał oczy na kilka chwil, żeby dojść do siebie.
 
Czekał, kiedy przestanie mu się kręcić w głowie.
 
A potem brał się za swoją pracę.
 
Sprawdzał każdy element skomplikowanego mechanizmu miejskiego zegara, a następnie regulował go według wskazań naręcznego czasomierza.
 
Dostał go wiele lat wcześniej od samego burmistrza.
 
***
 
Szymon cieszył się, kiedy jego tata wracał do domu.
 
Ale jeszcze bardziej lubił te dni, kiedy tata zabierał go do wieży, żeby pokazać mu, jak działa najbardziej skomplikowany mechanizm w całym mieście.
 
– Tato, a do czego służy to takie długie tutaj? – zapytał go pewnego dnia.
 
– To taka specjalna wajcha do przestawiania całych godzin.
 
– A jak działa?
 
– Pociągasz za nią i możesz od razu przesunąć małą wskazówkę do przodu albo do tyłu. Dzięki temu nie trzeba zatrzymywać całego zegara. Niby taki mały kawałek żelaza, a taki sprytny…
 
– Mogę zobaczyć, jak to się robi?
 
Tata spojrzał na Szymona z dezaprobatą, ale po chwili machnął ręką.
 
W końcu nigdzie się nie spieszył. Mógł spokojnie pokazać synowi, co i jak.
 
– Spójrz, tutaj łapiesz za to, a tutaj chwytasz to i przekręcasz albo w prawo, albo w lewo. Pamiętaj, że obrót musi być o pełne 360 stopni.
 
– Czyli?
 
– Całkiem dookoła. Zaczynasz tutaj i kręcisz do oporu, aż dojedziesz do końca, w to samo miejsce.
 
– Aaaa… to całkiem proste! – ucieszył się chłopak.
 
– Nie będziemy tego teraz przestawiać, bo zrobiłoby się straszne zamieszanie.
 
– Szkoda…
 
***
 
Każdego ranka, oprócz tego sobotniego i niedzielnego, Szymon szedł do szkoły, która znajdowała się cztery ulice dalej, w kamienicy stojącej obok miejskiego parku.
 
Nie wiadomo, kto zadecydował o tym, żeby szkoła była właśnie tam.
 
Jedno jest pewne: ten ktoś musiał w dzieciństwie lubić patrzeć przez okno podczas lekcji.
 
Gdyby tylko szkolny zegar trochę się spieszył…
 
Gdyby tykał szybciej niż inne…
 
Wtedy lekcje trwałyby krócej i Szymon mógłby pobiec do biblioteki.
 
Niestety, to było niemożliwe. Szkolny zegar działał perfekcyjnie.
 
Wskazywał dokładnie tę samą godzinę co jego kuzyn z ratuszowej wieży.
 
***
 
Szymon nie przepadał za szkołą, ale uwielbiał czytać książki.
 
Szczególnie te, których autorem był słynny Juliusz Verne.
 
Historie pisane przez tego francuskiego autora, rozpalały jego dziecięcą wyobraźnię najpierw do czerwoności, potem do pomarańczowości, żółtości, a na koniec niemalże do białości.
 
Dokładnie w tej samej kolejności, w jakiej kawałek żelaza włożony do ognia zmienia kolory pod wpływem stale rosnącej temperatury.
 
 
Za każdym razem, kiedy czytał kolejną powieść Verne’a, zmieniał swoje życiowe plany.
 
Kiedy odkładał na półkę „Pięć tygodni w balonie”, marzył o tym, żeby przewozić pasażerów zbudowanym przez siebie statkiem powietrznym. Śnił o tym, by regularnie latać nad Europą, Afryką, Azją, a nawet Australią.
 
Kiedy oddawał do biblioteki swój egzemplarz „Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, jeszcze tego samego dnia zaczynał szukać podręcznika budowania łodzi podwodnych.
 
A przewracając ostatnią stronę „Tajemniczej wyspy”, planował już zabrać się za wertowanie wszystkich map, jakie tylko będą dostępne w jego miasteczku.
 
Poszukiwał na nich tego jednego jedynego skrawka lądu, na który nikt wcześniej nie zwrócił uwagi. Chciał się tam wybrać i jako pierwszy sprawdzić, jakie skarby kryje ta prawie nieznana ziemia.
 
***
 
Pewnego dnia wypożyczył coś zupełnie nowego.
 
Tym razem przygodowa powieść nosiła tytuł „Podróż do wnętrza Ziemi”.
 
Zaczął ją czytać od razu, kiedy tylko bibliotekarka dała mu ją do ręki.
 
Wracając do domu, trzymał ją w jednej ręce i łapczywie pochłaniał zdanie za zdaniem.
 
Kiedy dotarł na miejsce, przywitał się, z kim trzeba, usiadł do stołu i nie przerywając lektury, zjadł obiad.
 
Książka pochłonęła go do tego stopnia, że nie zauważył, kiedy słońce na dobre schowało się za horyzontem.
 
Wieczorem poszedł do swojej izby, zapalił kilkucentymetrową świeczkę i przyspieszył czytanie.
 
Wszyscy domownicy kolejno udawali się na zasłużony spoczynek, ale nie on.
 
Miał przed sobą jeszcze ponad sto stron gęsto zadrukowanych niesamowitymi przygodami.
 
Bał się, że do rana nie zdąży.
 
Owszem, mógł odłożyć książkę i wrócić do niej następnego dnia, ale wiedział, że jeśli to zrobi, to przez całą noc nie zmruży oka.
 
To dlatego, że cierpiał na przedziwną chorobę.
 
Objawiała się tym, że musiał poznać całą historię, od „dawno, dawno temu”, aż po „żyli długo i szczęśliwie”.
 
Jeśli tego nie robił, opowieść nie dawała mu spokoju. Męczyła i dręczyła go aż do skutku.
 
Co gorsza, chłopak dobrze wiedział, że rano czeka go szkoła.
 
I jeżeli nie odpocznie teraz, to jutro zaśnie na lekcji i będzie z tego afera.
 
Postanowił więc zrobić coś, czego jego ojciec na pewno by nie pochwalił.
 
Zakradł się najciszej, jak to możliwe na wieżę ratuszową i przestawił zegar.
 
Użył stalowej wajchy i cofnął wskazówki o równą godzinę.
 
Potem wrócił do siebie i dokończył książkę.
 
Na koniec, nie wiedzieć kiedy, padł na łóżko, zamknął oczy i zasnął.
 
 
(koniec darmowego fragmentu)
 


 
CO BĘDZIE DALEJ?
 
Szymon spotka pierwszą osobę, której życie zmieniło się przez to, że zegar został przestawiony o godzinę.
 
 
 
© Maciej Wojtas | www.Wojtas.Academy

 


 

Napisz, co sądzisz o tych bajkach

 
Wyślij swoją opinię.
 
Za każdą już teraz bardzo dziękuję!
 
Użyj tego formularza: